czwartek, 28 lutego 2013

Kącik kulturalny: Suzanne Collins - trylogia "Igrzyska Śmierci"

Hej!

Z założenia Rainbow Soap Bubble jest blogiem o kosmetykach, ale przecież nie samymi mazidłami człowiek żyje :) Musicie wiedzieć, że uwielbiam czytać, wprost kocham ten moment kiedy historia porywa mnie i fascynuje tak bardzo, że nie jestem w stanie oderwać się od książki. I dlatego wprowadzam cykl "Kącik czytelniczy", w którym będę się z Wami dzieliła książkami, które pochłonęły mnie bez reszty. Ponieważ jestem świeżo po przeczytaniu trylogii "Igrzyska Śmierci", to właśnie powieści Suzanne Collins będą pierwszymi bohaterami nowego cyklu :)

źródło: www.google.pl/images

Przygoda z "Igrzyskami..." zaczęła się w sumie niewinnie. Rok temu na ekrany kin weszła ekranizacja pierwszego tomu trylogii. Jako, że miałam zamiar obejrzeć film, musiałam bezwzględnie najpierw przeczytać książkę. W międzyczasie koleżanka czytała i kiedy pytałam się czy fajne, odpowiedziała mi dość enigmatycznie: "No wiesz... jak lubisz powieści s-f to powinno Ci się podobać.". Wielkiego entuzjazmu w tym zdaniu nie było, ale kupiłam pakiet 3 książek (nawet w bardzo atrakcyjnej cenie) i wrzuciłam do biblioteczki. To był, mniej więcej, maj zeszłego roku. Obchodziłam pakiecik szerokim łukiem, zawsze było coś innego do  przeczytania, no po prostu nie mogłam się zmusić do lektury, filmu w rezultacie też nie obejrzałam. Aż w końcu, niecałe dwa tygodnie temu, dojrzałam do podjęcia tej męskiej decyzji, wzięłam I tom do ręki, otworzyłam go, zaczęłam czytać... i przepadłam z kretesem!

Główną bohaterką jest szesnastolenia Katniss Everdeen, mieszkanka Dwunastego Dystryktu w państwie Panem, które powstało na zgliszczach dawnych Stanów Zjednoczonych. Panem dzieli się na 12 dystryktów zaspokajających potrzeby Kapitolu, który jest ośrodkiem władzy i jednocześnie najbogatszym miastem w całym kraju, gdzie ludzie opływają w luksusy, podczas gdy mieszkańcy dystryktów doskonale wiedzą co to głód i bieda. Na czele państwa stoi okrutny i bezwzględny prezydent Snow. 74 lata przez zdarzeniami opisanymi w książce mieszkańcy wszystkich dystryktów (wtedy jeszcze trzynastu) zbuntowali się przeciwko totalitarnej władzy, wybuchła wojna, którą nazwano Mrocznymi Dniami. W jej wyniku całkowicie zniszczono Trzynasty Dystrykt, a buntownicy ponieśli sromotną klęskę. Na przypomnienie tcyh wydarzeń co roku organizowane są tzw. Głodowe Igrzyska, w których udział bierze 24 trybutów, czyli po dwóch przedstawicieli z każdego dystryktu (chłopiec i dziewczynka) w wieku od 12 do 18 lat. Głodowe Igrzyska to nic innego jak telewizyjne show, gdzie dzieci na specjalnej arenie mordują się nawzajem, bo zwycięzca może być tylko jeden. I o tym właśnie mają pamiętać mieszkańcy Panem, Igrzyska to kara za ich dawny bunt. Akcja książki rozpoczyna się w dzień Dożynek, czyli coroczne "święto" w czasie którego losowani są nowi uczestnicy Głodowych Igrzysk. Zrządzeniem losu, 12-letnia siostra Katniss zostaje wybrana, zrozpaczona nastolatka zgłasza się na ochotnika i zastępuje młodszą siostrę w roli trybuta. Razem z nią na arenę Głodowych Igrzysk trafia syn piekarza Peeta Mellark. Oboje nie wiedzą jak ten dzień zmieni ich życie, życie ich rodzin, sąsiadów, życie mieszkańców Panem, bowiem zachowanie Katniss i Peety podczas Głodowych Igrzysk stanie się zarzewiem kolejnego buntu. I tyle tytułem wstępu :)

Trylogia wciąga od pierwszych stron I tomu, akcja jest wartka, szybka i zaskakująca. Każdy wątek jest wyraźnie zarysowany, spójny z pozostałymi, dostajemy pełny obraz totalitarnego państwa, jego zniewolonych mieszkańców, sfrustrowanych do tego stopnia, że wystarczy zaledwie iskra by znów powstali przeciwko okrutnej władzy prezydenta Snowa. Mocną stroną trylogii są również jej bohaterowie, Katniss, dziewczyna która walczy ze swoimi słabościami, odnajduje w sobie cechy, których się wstydzi i potrafi się do tego przyznać, Peeta który z nieśmiałego chłopaka staje się mężczyzną walczącym o przeżycie nie tylko swoje ale również Katniss i okazuje się jej jedyną podporą, do tego ich mentor, wiecznie pijany ale błyskotliwy i piekielnie sprytny Haymitch i cała plejada postaci drugiego planu, które mają swoje ważne miejsce w całej historii. Cała trylogia niesie ze sobą wachlarz emocji, od strachu po euforię, od radości po ogromny smutek. Bo "Igrzyska..." kończą się happy endem, ale bez happy endu. To tak naprawdę opowieść o poświęceniu, o konsekwencjach własnych działań, bez względu na to jakie są i o tym kim jesteśmy my, ludzie. Czytając ostatnie strony ryczałam jak bóbr i kiedy zamknęłam książkę jeszcze długo nie mogłam się pozbierać. Wiecie dlaczego? Bo uderzyła mnie jedna, wyraźna myśl: przecież to właśnie nas czeka, żeby nie powiedzieć, że już żyjemy w podobnej rzeczywistości. Co prawda nie ma wszechwładnego Kapitolu, jeszcze nie wszyscy przymieramy głodem, a nasze dzieci nie uczestniczą w Głodowych Igrzyskach, które są karą za nasz bunt, ale w sumie ile nam do tego brakuje? I chyba to mną najbardziej wstrząsnęło, to że to wcale nie jest nierealne... "Igrzyska..." to powieść młodzieżowa, jednak tak sobie myślę, że gdybym trylogię przeczytała, dajmy na to, 10 lat temu kiedy miałam 17-18 lat odebrałabym ją zupełnie inaczej, śmiem nawet twierdzić, że uznałabym ją po prostu za fajną przygodową książkę, jednak nie dajcie się zwieść, pod płaszczykiem "kolejnej sagi dla nastolatków" kryje się naprawdę mądra i mimo, że momentami brutalna, to naprawdę piękna historia, którą polecam każdemu.

Tak się wciągnęłam w historię Katniss i jej przyjaciół, że gdybym mogła to nie spałabym, nie jadła, nie chodziła do pracy, ale cóż trzeba było się stawić w pracy, więc żeby jak najwięcej przeczytać w drodze do i z domu w autobusach i tramwajach szukałam kawałka w miarę wygodnej miejscówki, żeby przycupnąć i oddać się lekturze, nawet specjalnie jeździłam dłuższą trasą by więcej przeczytać :) Tak przywiązałam się do bohaterów, że kiedy skończyłam czytać, zaczęłam za nimi tęsknić. Naprawdę! Ostatnio zdarzyło mi się to przy Harrym Potterze :)

Reasumując "Igrzyska Śmierci" to naprawdę świetna książka, na pewno wrócę do niej jeszcze nie raz i gorąco ją Wam polecam :)

Czytaliście trylogię Suzanne Collins? Jak Wam się podobała? Z przyjemnością poczytam o Waszych wrażeniach.

PS. Chcecie więcej postów z cyklu "Kącik czytelniczy"?

źródło: www.google.pl/images

wtorek, 26 lutego 2013

And The Oscar Goes To....

Ach co to była za noc!

Czerwony dywan, oszałamiające kreacje, błysk diamentów, ten lekki dreszczyk emocji - za to kocham Oscary. Można polemizować z faktem, czy Oscary są faktycznie najważniejszymi nagrodami w przemyśle filmowym, niemniej jednak budzą wiele emocji, a o to chyba głównie chodzi :)

Co w tegorocznej  gali podobało mi się najbardziej? Muzyka! Świetne musicalowe występy Catherine Zety-Jones, obsady Nędzników i oczywiście najbardziej oczekiwany występ Adele z jej bondowskim "Skafall" :) Co poza tym? Oscar dla Christopha Waltza za "Django" i Daniela Day-Lewisa Za "Lincolna", którego podziękowania podobały mi się najbardziej ("ja miałem zagrać M. Tacher a Meryl Lincolna :D), zaskoczył brak Oscara dla Jessicy Chastain, ale cieszę się, że statuetkę otrzymała Jennifer Lawrence :)

Czas więc przejść do kreacji na czerwonym dywanie. Było pięknie, elegancko, ale jednak zabrakło nutki szaleństwa, sukni wybijającej się na tle innych. Niemniej jednak kilka kreacji naprawdę wzbudziło mój zachwyt, sama nie wiem, która była najlepsza, chyba kreacje Jennifer Lawrence, Charlize Theron (obie w Christian Dior Haute Couture), Naomi Watts, Jessici Chastain (obie w Armani Prive) oraz Emmanuelle Rivy (Lanvin). Poniżej moja osobista lista Best Dressed (kolejność losowa).

Charlize Theron (Christian Dior Haute Couture)

Jennifer Lawrence (Christian Dior Haute Couture)

Naomi Watts (Armani Prive)

Jessica Chastain (Armani Prive)

Emmanuelle Riva (Lanvin)

Sally Field (Valentino Couture)

Jane Fonda (Versace)

Naomie Harris (Michael Badger)

Amanda Seyfried (Alexander McQueen)

Daniel Day-Lewis (Domenico Vacca) i Meryl Streep (Lanvin)

Jeremy Renner (Givenchy)

źródło wszystkich zdjęć: www.google.pl/images


Lubicie Oscary?
Która kreacja lub kreacje skradły Wasze serca?

Pozdrawiam ciepło!

poniedziałek, 25 lutego 2013

Świeżo malowane poniedziałki - IsaDora Wonder Nail nr 711 Miami Blue

Hej!

Błękit! To kolor, który chodzi za mną od tygodni, kusi mnie i nęci, przywodzi na myśl wiosnę, przynosi ze sobą radosny powiew lata. Tak, to jest to czego szukałam, błękit idealny. Drogie Panie (a może i Panwie jednak też?) przedstawiam lakier do paznokci IsaDora Wonder Nail nr 711 o wdzięcznej nazwie Miami Blue :)


Jestem ogromną fanką lakierów IsaDory. Lubię je przede wszystkim za szeroki pędzelek i za to, że jedna warstwa pokrywa paznokcie jednolitą warstwą koloru. Schną bardzo szybko i nie bąbelkują. Miami Blue okazał się nieco trudny do okiełznania, ponieważ po raz pierwszy trafił mi się egzemplarz z kiepsko przyciętym pędzelkiem (mam kilkanaście buteleczek i każda ma wzorowy pędzel, ale cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz :P) i efekty niestety widać przy skórkach :(


Miami Blue to rozbielony, "farbkowy" błękit. Ma kremowe wykończenie o średnim połysku, dla uzyskania szklistej tafli konieczne będzie użycie topu.

Ponieważ nie nałożyłam lakieru idealnie, zamiast topu nałożyłam OPI Polka.com. Całość wygląda tak:


Lubicie takie odcienie błękitu?

piątek, 22 lutego 2013

Wiosna z Pupą - Pupa Milano 50's Dream Collection

Cześć :)

Czy ja już wspominałam, że jestem Pupomaniaczką? Jeśli tak to się powtórzę, jeśli nie to uroczyście oświadczam, że kosmetyki marki Pupa Milano wielbię, kocham i najchętniej przygarnęłabym wszystkie :) Zawsze z niecierpliwością czekam na sezonowe kolekcji Pupy, szperam w sieci i wyszukuję zapowiedzi kolejnych nowości. Niestety, nie wszystkie produkty trafiają na nasz rynek. Na szczęście trafiła do nas wiosenna kolekcja - 50's Dream. Prawdą jest, że gdy zobaczyłam jej zapowiedzi byłam trochę rozczarowana. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie wybrała się do pobliskiej drogerii i nie obejrzała jej na żywo. A w realu 50's Dream prezentuje się bardzo przyjemnie, głównie za sprawą uroczych pastelowych kartoników oraz perłoworóżowych opakowań kosmetyków. Skusiłam się póki co na dwie rzeczy, ale nie wykluczam, że być może coś jeszcze trafi w moje ręce :)


W pierwszej kolejności przygarnęłam rozświetlający róz Color Touch Highlighter nr 001 (a jakże!) oraz wypiekany cień do powiek Luminys Silk nr 501. Kartoniki są urocze, te kolory od razu skradły moje serce, a jeszcze bardziej skradły je opakowania, w szczególności to od różu, gdzie wieczko wygląda jak powyginane, powgniatane, zupełnie jakby falowało :)

na zdjęciu opakowania wydają się srebrne, w rzeczywistości są perłoworóżowe

Róż składa się z dwóch cukierkowych odcieni różu oraz bardzo jasnego, rozświetlającego beżu (który na zdjęciach wyszedł jak róż). Razem tworzą delikatną, satynową powłokę koloru. Róż nie zawiera drobinek, ma satynowe wykończenie. Jest twardawy, ale dobrze nabiera się na pędzel i rozciera. Daje efekt zdrowego, radosnego, bardzo dziewczęcego rumieńca, ładnie ożywia cerę.




Cień Luminys Silk nr 501 to bardzo złocista brzoskwinia. Kolor bardzo mi się spodobał, z jednej strony jest lekko różowy, z drugiej ma złocisto pomarańczowy połysk. Takiego odcienia nie mam w swojej kolekcji, dlatego nie miałam wyrzutów sumienia przytulając go mocno do serduszka :P Jest dość miękki i dobrze napigmentowany, można nim uzyskać zarówno delikatną lśniącą poświatę koloru jak i mocny wyrazisty makijaż o wysokim połysku. Pamiętam, że cienie Pupy były jak do tej pory pierwszymi i jedynymi, które bardzo długo utrzymywały się na powiece i to w czasach kiedy nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak baza pod makijaż i to pozostało bez zmian. Na bazie cień jest po prostu nie do zdarcia.


niestety na zdjęciu zniknął gdzieś odcień brzoskwini :(

Co myślicie o tej kolekcji?Podoba się Wam, czy to nie Wasze klimaty?
Pupa... znacie, lubicie, używacie, czy omijacie szerokim łukiem?

Trzymajcie się!

środa, 20 lutego 2013

Gadżety od Misslyn

Hej hej!

Powracam do tematu marki Misslyn. Pokazywałam Wam już zapowiedzi wiosennej kolekcji oraz swatche pochądzącego z niej różu. Dzisiaj przyszedł czas na prezentację kolejnych gadżetów marki. Misslyn bardzo się stara, aby w każdej sezonowej kolekcji znalazł się produkt, który swym wyglądem przyciągnie nasz wzrok i zmusi do zakupu. Ja niestety jestem na tego typu zabiegi bardzo podatna, uwielbiam ciekawe tłoczenia, wzory, opakowania, etc. Dlatego w swoich przepastnych zbiorach kosmetycznych posiadam już kilka gadżetów od Misslyn, a ponieważ przy okazji jakość kosmetyków jest świetna, to śmiem twierdzić, że na tych kilku sztukach nie poprzestanę :)


Róż z tegorocznej, wiosennej kolekcji jest już Wam znany, bliżej prezentowałam go tutaj.


Moim skromnym zdaniem, najpiękniejsze cacko pojawiło się w zeszłorocznej, letniej kolekcji - In The Navy. Był to rozświetlacz do oczu, cudownie wytłoczony w kotwicę, pokrytą złoto-miedzianym cieniem. Marynarski charakter podkreślały dodatkowo paski w 4 odcieniach niebieskiego oraz srebra. Wg producenta jest to rozświetlacz do oczu, a tak naprawdę jest to po prostu paletka cieni do powiek. Mimo, że niebieskich cieni używam bardzo, bardzo rzadko, to nie byłam w stanie przejść obok tej piękności obojętnie :)




Z czasem złoty i srebrny cień ścierają się i pozostaje nam paletka 4 niebieskich cieni od jasnego turkusu po marynarski granat. Cienie są miękkie ale nie pylą. Dobrze nabiera się je na pędzel. Najbardziej napigmentowany jest złoty cień, pozostałe są raczej transparentne, ale za to mocno błyszczące. Nie osypują się, ładnie łączą się ze sobą i dobrze się nimi blenduje.

Kolejnym ciekawym produktem okazał się rozświetlacz z jesienne kolekcji - Brit Chic. A jak Brit Chic to kosmetyk wytłoczono w charakterystyczną kratkę jednoznacznie kojarzącą się z marką Burberry :)



Rozświetlacz ma piękny, chłodno-beżowy odcień, na skórze jest w zasadzie transparentny, ale ładnie podkreśla kości policzkowe subtelnym blaskiem, pięknie rozprasza światło i skóra wygląda gładko i promiennie. Ciemne paseczki z czasem się ścierają, ale są świetne do konturowania buzi, dobrze się rozcierają, nie ma mowy o brązowych plamach. Kosmetyk jest miękki, zdarza mu się pylić, dobrze nabiera się na pędzel.

Jego transparentność okazała się problemem przy próbie zrobienia swatchy, za nic w świecie nie chciał się ujawnić, dlatego musicie mi wybaczyć, uszanowałam jego nieśmiałość i w tym przypadku swatchy nie będzie :(

Wszystkie kosmetyki zamknięte są w prostych, plastikowych opakowaniach. Puzderka są ciężkie i solidne, zatrzaski mocno trzymają, dlatego nie musimy się obawiać, że niespodziewanie otworzą nam się w kosmetyczce.

A jak to wygląda u Was? Bardziej zwracacie uwagę na takie właściwości kosmetyków jak pigmentacja, trwałość, skład czy czasem zdarza się Wam popełnić zakup kosmetyku tylko dlatego, że pięknie wyglądał?

Pozdrawiam serdecznie!

poniedziałek, 18 lutego 2013

Świeżo malowane poniedziałki - OPI Yodel Me on My Cell + Inglot nr 235

Hej!

I kolejny tydzień przed nami, a że dziś początek tygodnia to i czas na post z cyklu Świeżo malowane poniedziałki. Dziś na paznokciach gości OPIk z kolekcji Swiss na jesień 2010 r. Bardzo lubię ten kolor - piękny, głęboki, roziskrzony turkus, który w zależności od światła wpada bardziej w niebieskie tony (sztuczne, białe światło) lub bardziej zielone (ciepłe, naturalne światło). Jednak mimo całej mojej sympatii, niezwykle rzadko gości na moich paznokciach, muszę mieć na niego humor i chęć :)



Lakier jest zupełnie bezproblemowy w aplikacji. Dwie cienkie warstwy w zupełności wystarczą do pokrycia paznokci głębokim, błyszczącym kolorem. Ma rzadką  konsystencję, ale dzięki wygodnemu, szerokiemu pędzelkowi nie stanowi to problemu. Wysycha błyskawicznie i nie bąbelkuje. Sam w sobie ładnie błyszczy, ja i tak z przyzwyczajenia nakładam top - na zdjęciach jedna warstwa topu.

Ostatnio często na moich dłoniach gościł brokat i tak jest tym razem, na palcu serdecznym nałożyłam jedną warstwę Inglota nr 235 z sylwestrowo-karnawałowej kolekcji Nigtlife Collection. Jest to nic innego jak średniej i małej wielkości turkusowy brokat zatopiony w przezroczystej bazie. Nakłada się bardzo przyjemnie, za jednym pociągnięciem pędzelka na paznokciu zostaje odpowiednia ilość drobinek. Ponieważ kolor brokatu jest niemal identyczny jak kolor bazowy, w pierwszej chwili może być nie zauważony, ale w śwetle zaczyna się różnokolorowy mienić i mrugać.



A cały mani prezentuje się tak:




Lubicie turkus na paznokciach czy raczej go unikacie?

Miłego dnia!


niedziela, 17 lutego 2013

Piękności od ArtDeco

Cześć!

Pamiętacie, jak jakiś czas temu w ramach zapowiedzi wiosennych kolekcji makijażu pokazywałam Wam kolekcję Butterfly Dreams od ArtDeco? Zakochałam się w niej od pierwszego zdjęcia promocyjnego i od pierwszego ujrzenia jej na drogeryjnych półkach. Tak się składa, że niewielka, ale najbardziej przeze mnie pożądana jej część, jest już w moim posiadaniu (dziękuję Mamo :-*). Jeszcze nie miałam okazji dokładnie przetestować kosmetyków, tyle tylko co pomacałam testery w drogerii, ale korzystając z naturalnego światła zrobiłam kilka zdjęć i postanowiłam się z Wami nimi podzielić. Potraktujcie tę notkę jako zapowiedź większej recenzji :)


róż do policzków nr 38

 magnetyczne cienie do powiek, od lewej nry: 255, 267, 285, 297.


Podoba się Wam ta kolekcja?

Pozdrawiam!

piątek, 15 lutego 2013

GLOSSYBOX - luty 2013

Cześć!

Dzisiaj w moje łapki trafiła niespodziewana przesyłka z lutowym pudełkiem GlossyBox. Pudełkiem urodzinowym, ponieważ polska edycja Glossy obchodzi swoje pierwsze urodziny. Z tej okazji poza kosmetykami w GB znalazłam urocze papierowe papilotki do wypieku babeczek.


A co tym razem znalazłam w środku? Muszę przyznać, że całkiem przyjemne produkty i nie ukrywam, że lutowe pudełko bardziej przypadło mi do gustu niż to styczniowe. Ale po kolei. Zacznę od trzech pełnowymiarowych produktów:

- L'Oreal Paris Color Riche Le Vernis (5 ml), kol. 202 - Marie Antoinette - lakier do paznokci - pech chciał, że akurat ten kolor mam już od dawna w swojej kolekcji, ale to nic, poleci dalej w świat :),

- ModelCo DUO Bronzed Goddes (2x2,35 g) - paleta 2 cieni do powiek - paletka dwóch neutralnych brązów, które z pewnością wypróbuję,

- Tołpa - lekki nawilżający krem odprężający (40 ml) - wg producenta uzupełnia poziom nawilżenia, działa odprężająco i uelastycznia skórę, łagodzi podrażnienia, relaksuje skórę i eliminuje oznaki stresu, wspomaga regenerację mikrouszkodeń. Dodatkowo chroni przez wpływem środowiska i wolnych rodników - moja skóra jest już tak wymaltretowana, że z przyjemnością sięgnę po ten krem.

a na dodatek:
- odżywka do włosów i szampon Scottish Fine Soaps Arboria (2x40 ml) - wg producenta: niezwykle delikatne odżywka i szampon do włosów, łączące w sobie zapach cytrusów, gruszek i brzoskwini z nutami przypraw, mają subtelnie odżywiać/oczyszczać włosy pozostawiając je pięknymi i pachnącymi - faktycznie zapach jest śliczny, słodki, ale jednocześnie delikatny, zobaczymy jak poradzą sobie z moimi włosami,
- kupon o wartości 40 zł na zakupy w sklepie www.21Diamonds.pl (40 zł otrzymamy przy zakupach za min. 200 zł.), oraz
- wspomniane wcześniej papilotki do babeczek.



Zawartość lutowego pudełeczka jest naprawdę przyjemna, ciekawa jestem w szczególności kremu i cieni, chociaż produkty do włosów też wyglądają zachęcająco.

Styczniowy GlossyBox pomimo pierwszego zachwytu odrobinę mnie rozczarował, tzn. róż Kryolan oraz krem Siquens są naprawdę dobre, za to żel i balsam Blumarine Innamorata oraz szampon BC Oil Miracle Schwarzkopf Proffesional w ogóle nie spełniły moich oczekiwań. Zobaczymy jak będzie tym razem.

Podoba Wam się lutowy GlossyBox?

Trzymajcie się ciepło i życzę udanego weekendu!

czwartek, 14 lutego 2013

Już jest! Harper's Bazaar Polska od dziś w kioskach

Hej Hej!

Dziś jest wielki dzień (nie, nie chodzi mi o święto zakochanych)! Dziś do kiosków trafił pierwszy, długo wyczekiwany numer polskiej edycji Harper's Bazaar, jednego z najlepszych magazynów o modzie na świecie. Z lekkim drżeniem ręki i podnieceniem godnym rozentuzjazmowanej fanki Justina Biebera nabyłam przed sekundą swój egzemplarz :D Na okładce jest Małgosia Bela w pięknym, iście "harperowskim" ujęciu. Okładka jasna, pastelowa, wiosenna i chyba mogę użyć tego słowa - stylowa. Na razie tylko pobieżnie przekartkowałam magazyn, ale zapowiada się ciekawie, mój zmysł estetyczny i ciekawość świata mody powinny zostać zaspokojone :)

Magazyn ma się ukazywać co miesiąc, w każdy drugi czwartek miesiąca. Okładka prezentuje się tak:


Na  pewno napiszę Wam coś więcej, kiedy dokładnie zapoznam się z treścią Harpera. Ciekawa jestem jak poradzi sobie na naszym rynku prasowym, może trafią do nas i inne wielkie tytuły jak Vouge czy Vanity Fair? Marzę o tym, żeby VF pojawiło się w Polsce.

Co myślicie o polskiej edycji Harper's Bazaar? Kupicie? Jak się Wam podoba okładka? Myślicie, że poradzi sobie na polskim rynku, czy podzieli los Marie Claire? Jakie zagraniczne tytuły chciałybyście zobaczyć w kioskach?

środa, 13 lutego 2013

Różowa kolekcja

Hej!

Tyle razy już pisałam, że jestem świeżo upieczoną miłośniczką różu, że uznałam, że czas najwyższy przedstawić Wam moją różową kolekcję. Wiecie jakie było moje największe zaskoczenie w trakcie przygotowywania tej notki? Że wcale nie mam tego tak dużo jak myślałam :) Czyli jest pretekst do nabycia kolejnych pudełeczek, słoiczków i buteleczek z różowymi mazidłami :)

Całość mojej kolekcji prezentuje się następująco:



Mam wśród nich swoich dwóch ulubieńców, ale tak naprawdę z każdego korzystam regularnie. Preferuję zgaszone, przydymione odcienie, ale zdarza się, że szaleję z kolorem i do tego służą mi dwa, świetne róże z limitowanych edycji Essence - Miami Roller Girl i Breaking Dawn cz. 2, którą jeszcze można gdzieniegdzie spotkać.

Essence Miami Roller Girl nr 01 Dates on Skates to połączenie 3 intensywnych, żywych kolorów - fuksji, koralu i pomarańczy. Ryzykowne? Na pierwszy rzut oka tak, ale po zmieszaniu wszystkich odcieni otrzymujemy mocną brzoskwinię, która po roztarciu na policzku staje się subtelniejsza i dodaje makijażowi świeżości. Róż ma matowe wykończenie, jest miękki, łatwo nabiera się na pędzel, nie pyli, dobrze się rozciera, można stopniować efekt od delikatnego podkreślenia policzków po mocne ich zaakcentowanie.



Essence The Twilight Saga Breakin Dawn part 2 nr 01 Renesmee Red to kolejny róż, który na pierwszy rzut oka wygląda na trudny do oswojenia, jednak w rzeczywistości jest rewelacyjny w użytkowaniu. Ok, jest trudniejszy do opanowania niż Miami..., ale za to jest idealny do wyczarowania rumieńców Królewny Śnieżki. W sam raz na zimę. Musiałam z nim trochę popracować, udało mi się nawet zrobić nim sobie kuku, ale w sumie bardzo się lubimy :) Podobnie jak Miami... ma matowe wykończenie, jest miękki, nie pyli, dobrze nabiera się na pędzel i rozciera. Jednak trzeba z nim uważać, jest dobrze napigmentowany i zamiast fajnego rumieńca możemy mieć na buzi dwa czerwone placki, które raczej nie dodadzą nam uroku ;)



Po mocnych kolorach czas na te bardziej stonowane :)

Zacznę od Kryolan dla Glossybox kol. Glossy Rosewood, który znalazłam w styczniowym Glossyboxie. Jestem z niego bardzo zadowolona, kolor jest wg mnie bardzo uniwersalny, to jasny, przybrudzony, chłodny róż. Ładnie akcentuje policzki, jest bardzo miękki, niestety ma tendencje do pylenia i trochę za dużo nabiera się go na pędzel, ale ładnie się rozciera i daje efekt świeżej cery. Idealny do szybkiego makijażu.



Czas na nowość od Misslyn - Boho Wave Blush z najnowszej wiosennej kolekcji Bohemian Spirit, o której bliżej pisałam tutaj. Róż składa się z 2 ciepłych, świetlistych kolorów - delikatnego różu i beżu oraz zgaszonego chłodnego, fioletu. W przeciwieństwie do poprzedników ma świetliste wykończenie, daje ładne, subtelne rozświetlenie. Jest miękki, trochę pyli, dobrze nakłada się na pędzel i dobrze się rozciera. O ile wcześniej opisane róże były raczej suche, tak ten ma lekko tłustą formułę, jednak nie zauważyłam, żeby pojawiały się po nim jakieś niespodzianki. Dodatkowo róż jest wytłoczony w fale, które przywodzą mi na myśl zmarszczony piasek na plaży. Wygląda to bardzo ładnie i dodatkowo cieszy oko :)




Kolej na cacuszko z mojej ukochanej marki Pupa - róż China Doll Blush nr 01. Oczarowało mnie przede wszystkim tłoczenie różu - gejsza z parasolką, która jest rozświetlaczem. Cudeńko, od którego nie mogłam oderwać oczu i które musiało, po prostu musiało, znaleźć się w mojej kosmetyczce. Poza tłoczeniem róż ma także piękny, kwiatowy zapach, ale nie jest on drażniący i po nałożeniu na policzki jest niewyczuwalny. Pomimo, że w puzderku róż wydaje się dość mocny, w rzeczywistości jest bardzo delikatny, a w połączeniu z rozświetlaczem daje delikatną mgiełkę koloru. Ma również w sobie drobinki, które są widoczne, jednak nie zauważyłam efektu bombki choinkowej, aplikuję go oszczędnie. Z resztą inaczej się nie da, ponieważ jest trochę twardy i nie da się go dużo nabrać na pędzel, co w tym przypadku jest zaletą.



I na koniec jedyny róż w kremie w mojej kolekcji i jednocześnie mój ulubieniec, IsaDora Glow Stick Blusher - nr 10 Rose Bud. Bardzo go lubię, przede wszystkim za prostotę w użytkowaniu, robię dwie kreski na policzkach, delikatnie je rozcieram palcem i już, makijaż gotowy. Rose Bud to jasny róż z delikatnymi różowymi i złotymi drobinkami, które na skórze są niewidoczne. Aplikacja jest banalnie prosta, lekko tłusta formuła jeszcze nie zrobiła mi krzywdy, nie mam żadnych niespodzianek, skóra na policzkach jest gładka i miękka. A efekt tafli jest niesamowity :)




Moim drugim ulubieńcem jest róż ArtDeco Glam Deluxe Blusher, o którym pisałam już w grudniu (KLIK). Mam też miniaturę różu Benefit Dandelion w zestawie Feelin' Dandy, o którym z kolei pisałam tutaj.
Mimo, że róży w kolekcji trochę już mam, to wciąż chcę poznawać nowe, eksperymentuję z kolorami, konsystencjami. I myślę sobie, że w tym miejscu mogę się Wam przyznać do tego, że szczerze pożądam dwóch benefitowych róży - Balla Bamby i nowego cuda w sztyfcie Fine One One i już odkładam na nie pieniążki :)
Celowo nie pisałam o trwałości prezentowanych róży ponieważ wg mnie jest to sprawa indywidualna. Ja np. często dotykam buzi i wiadomo, produkty szybciej się ścierają, co na mnie trwa 4h na kimś innym będzie się trzymało 8h albo tylko 2h.
Używałyście któryś z przedstawionych dzisiaj kosmetyków? Z ogromną przyjemnością poczytam o Waszych różowych ulubieńcach.
Pozdrawiam serdecznie!