środa, 31 lipca 2013

Mini recenzja mini produktu - Cetaphil Gentle Skin Cleanser - łagodna emulsja micelarna do mycia

Cześć!

Dzisiaj będzie kilka słów o produkcie, który trafił w moje ręce przypadkiem, a który okazał się absolutnym hitem. Zamawiając Cetaphil MD Dermoprtektor trafiłam na mały prezent w pudełku - 29 ml miniaturkę Cetaphil Gentle Skin Cleanser - łagodnej emulsji micelarnej do mycia. Płynów micelarnych używam namiętnie już od kilku lat, ale nie wiedziałam, że na rynku istnieje również coś takiego jak emulsja micelarna. Ponieważ zmuszona byłam rozstać się z żelem od Babuszki Agaffi z chęcią sięgnęłam po to maleństwo. 


Opakowanie tego maluszka okazało się praktyczne i wygodne, a ponieważ nie mam wersji pełnowymiarowej nie będę się na tej kwestii zbytnio skupiała. Dla ciekawych zamieszczam jednak zdjęcie 250 ml butelki.


Sama emulsja okazała się wspaniała. Ma postać bezwonnego, półprzezroczystego żelu (skład: Aqua, Cetyl Alcohol, Propylene Glycol, Butylparaben, Methylparaben, Propylparaben, Sodium Lauryl Sulfate, Stearyl Alcoho). Co ciekawe, aby rozprowadzić ją na skórze wcale nie potrzebujemy wody, wystarczy odrobinę kosmetyku nanieść na twarz i wmasować w skórę, emulsja stanie się wtedy delikatnie kremowa. Aby ją usunąć możemy użyć płatka kosmetycznego lub (tak jak ja) zmyć wodą. Używam jej teraz, kiedy na zewnątrz (i w sumie w mieszkaniu też) temperatura powietrza wynosi grubo ponad 30 stopni, a moja twarz reaguje nadmierną produkcją sebum i świeci się nieestetycznie. Emulsja bardzo dobrze oczyszcza skórę, nie powodując przy tym podrażnień, przesuszenia, ani ściągnięcia skóry, pozostawia ją za to miękką, czystą  i przyjemnie odświeżoną. 

Spodziewałam się, że miniaturka starczy mi na kilka myć, ale miło mnie zaskoczyła swoją wydajnością, używam jej co prawda tylko wieczorem, ale już od dwóch tygodni i mam wrażenie, że jest po prostu bez dna :) Biorąc pod uwagę to jak oczyszcza i uspokaja moją skórę oraz jej wydajność na pewno sięgnę po pełnowymiarowy produkt.

A Wy? Używałyście tej emulsji? Co o niej sądzicie?

poniedziałek, 29 lipca 2013

Świeżo Malowane Poniedziałki - Upalne Wydanie

Na zewnątrz panuje skwar nie do opisania, kiedy wychodziłam dzisiaj z pracy, po raz pierwszy doznałam uczucia parzącego powietrza, gorąc bił od budynków, asfaltu, samochodów, po prostu od wszystkiego, coś okropnego. Oczywiście o czymś takim jak klimatyzacja w stołecznych środkach komunikacji miejskiej można było pomarzyć :)

Z okazji fali tropikalnego żaru zamiast pazurów pokażę Wam to, co w niedalekiej przyszłości na nich ujrzycie, czyli lakierowe zakupy z ostatnich tygodni :) Kiedy gromadziłam je do dzisiejszej "sesji" złapałam się za głowę, ponieważ przeważająca ilość moich nowych nabytków to oczywiście piaski. Chyba nadaję się już na jakąś terapię:) W każdym razie jedno jest pewne, mam piasków już na tyle dużo, że przygotuję o nich zbiorczy post :)

A oto najnowsi członkowie mojej lakierowej rodziny:

od lewej: Golden Rose Holiday nr 70, Pierre Rene Sand Effect nr 1,6, 7, Vipera Roulette nr 34,
z przodu Life nr 15

Vipera Roulette to nowa kolekcja marki, na którą składa się 15 lakierów, które stworzą na naszych paznokciach nietuzinkowy manicure. Ja wybrałam lakier z nr 34 - czarne kwadraciki i kreseczki zatopione w przezroczystej bazie. Jeśli jesteście ciekawe jak nr 34 prezentuje się na paznokciach zapraszam Was na bloga Pauliny -> KLIK

na zdjęciu prezentuje się nad wyraz przeciętnie, za to na paznokciach gwarantuje efekt WOW!

Piasków Golden Rose przedstawiać nie muszę :) Tym razem skusiłam się na biały piasek z nr 70, uznałam że będzie świetnym zamiennikiem Solitaire od OPI. Obłędnie błyszczy się w słońcu :)



Nowość w moim zbiorze i nowość w Super-Pharm, czyli lakiery Life. Ja wybrałam numerek 15, oczodajny róż. Na razie nie jestem w stanie nic o nim powiedzieć, ale kolor ma cudowny :)


I czas na kolejne piaski, tym razem Pierre Rene, kolekcja Sand Effect i nr 1, 6 i 7. Wg mnie jedne z lepszych piasków, nakładają się perfekcyjnie, wysychają na lekki połysk, a zmywanie ich to po prostu bajka. Mój ulubieniec to 6 - śliczny róż z mnóstwem złotych drobinek.  


aby wydobyć ich migotliwe wnętrze musiałam uruchomić lampę błyskową :)

Wpadło Wam coś w oko? Który chciałybyście zobaczyć jako pierwszy?

piątek, 26 lipca 2013

Balea - kupiłam, użyłam ... czy było warto?

Zanim w mojej głowie narodził się  pomysł na założenie Tęczowej Banieczki śledziłam kilka blogów i wiele razy trafiałam na nich na dwa magiczne słowa: Balea i DM. Kiedy Tęczowa Bańka ożyła a ja jeszcze bardziej zagłębiłam się w blogosferę, Balea krzyczała do mnie dosłownie z każdego bloga, a ja czytałam i marzyłam, marzyłam o swoich cudownie pachnących żelach, które umilą mi kąpiele. I w końcu stało się, dzięki magii internetu trafiły do mnie 3 żele Balei z limitowanej kolekcji: Brazil Mango, Hawaii Pineapple i Fiji Passionfruit.


Kiedy podziwiałam te cudownie kolorowe butle mojemu szczęściu nie było końca i czym prędzej przystąpiłam do użytkowania osławionych żeli :) Nie będę Wam pisała o składach, konsystencji i opakowaniach (wygodne i bardzo kolorowe), ponieważ blogosfera pełna jest baleowych recenzji, podzielę się za to moimi odczuciami związanymi z uch używaniem.

Przede wszystkim niezaprzeczalną zaletą żeli od Baeli są ich zapachy, apetyczne, soczyste, intensywne, umilają kąpiel i jeszcze długo utrzymują się w powietrzu. Na pierwszy ogień poszło Mango, które cieszyło mój nos swoją soczystością i słodkością do pewnego momentu, potem zaczęłam wyczuwać w nim jakąś chemiczną, drażniącą nutę, jednak nie na tyle, aby z niego zrezygnować. Kiedy Mango przywitało mnie dnem przyszła kolej na Ananasa i tu przepadłam bez reszty. Hawaii Pineapple to idealne połączenie kwaskowatości ananasa i słodyczy kokosa. Najpierw uderza nas cudownie owocowa ananasowa nuta by delikatnie przejść w egzotyczną słodycz kokosa, zapach jest intensywny i przenosi nas na Hawaje, kiedy go używam widzę piękne plaże, zielone palmy, błękit oceanu i tancerki hula  :) To mój ulubieniec i faworyt, pachnie obłędnie. Jestem w połowie butelki i nie chcę żeby się kończył.

Kolejną zaletą żeli jest wydajność, 300 ml butla wystarcza mi na miesiąc codziennych kąpieli, naprawdę niewielka ilość żelu na gąbce, starcza by żel pięknie się spienił i umył nasze ciało. A myje je porządnie, skóra jest oczyszczona i odświeżona, no i pięknie pachnie, chociaż tylko przez chwilę :)

Jednak żele posiadają dla mnie jedną, ale poważną wadę - okrutnie wysuszają mi skórę. Niestety po kąpieli moja skóra jest ściągnięta, szorstka, popękana (np. na łokciach) i bardzo swędzi - bez grubej warstwy masła do ciała się nie obejdzie. Zawsze byłam sucharkiem, ale teraz jestem sucharem totalnym i z żalem muszę z baleowych rarytasów zrezygnować. Tym samym trzecia butla żelu - Fiji Passionfruit trafia na rozdanie :)

Jednak mimo, że kondycja mojej skóry uległa pogorszeniu wcale nie żałuję, że Balea zagościła w mojej łazience, cieszę się, że mogłam spróbować jej produktów i sprawdzić, czy faktycznie są dobre i przyznam, że są i że trochę szkoda, że Balea nie jest dostępna np. w Rossmannach.

A Wy lubicie Baleę? Jakie macie swoje ulubione produkty tej marki?

poniedziałek, 22 lipca 2013

Świeżo Malowane Poniedziałki - Essie Watermelon + naklejany kawior od Essence

Cześć!

Zaczyna się kolejny wakacyjny tydzień, a ja przychodzę z kolejnym lakierowym wpisem. Dzisiaj pokażę Wam lakier dobrze znany i lubiany - Essie Watermelon :) Chodziłam za nim długo i namiętnie, aż z pomocą przyszła mi koleżanka i teraz mogę się rozkoszować cudnym, arbuzowym różem na moich paznokciach :) Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie dodała czegoś ekstra, czyli naklejek na paznokcie z najnowszej LE Essence Me & My Ice Cream.


Lakierów Essie przedstawiać nikomu nie trzeba, ale muszę Wam powiedzieć, że to najlepszy Essiak jaki do tej pory miałam :) Nakłada się perfekcyjnie, jedna cienka warstwa wystarczy na pokrycie płytki jednolitym kolorem, nie smuży, nie bąbelkuje, wysycha bardzo szybko i ładnie błyszczy.

Kolor to piękny, intensywny, kremowy róż. Być może sugeruję się nazwą - Watermelon, ale wg mnie to naprawdę jest arbuzowy róż :) Uwielbiam takie odcienie latem, są dla mnie idealnym zamiennikiem klasycznej czerwieni, którą częściej używam jednak w okresie jesienno-zimowym.


Naklejki z limitki Essence mimo, że na początku nie wzbudziły mojego zainteresowania w rzeczywistości okazały się całkiem fajnym gadżetem, ponieważ wyglądają jak kawiorowy manicure, ale nie wymagają tyle pracy i cierpliwości co klasyczna wersja tego zdobienia. Nałożenie naklejki zajmuje dosłownie chwilę. Ponieważ są dosyć grube obawiałam się, że ciężko będzie się je nakładało, jednak okazały się elastyczne i ładnie dopasowały się do kształtu płytki, na wszelki wypadek zabezpieczyłam je topem. Ponieważ naklejki są przezroczyste, nałożyłam je na pomalowane paznokcie.


Efekt końcowy wygląda tak:




Nie jestem ogromną fanką kawiorowego mani, ale w naklejanym wydaniu sprawuje się dużo lepiej niż sypane perełki, jest po prostu praktyczniejszy :)

Jak Wam się podoba? Jakie są Wasze ulubione wakacyjne kolory lakierów do paznokci?

sobota, 20 lipca 2013

Kosmetyczna kolekcja w Tchibo

Dzisiaj biegałam trochę po mieście, polowałam jeszcze na jakieś fajne wyprzedaże i przy okazji wpadłam do sklepu Tchibo. Generalnie bardzo lubię "formułę" tego sklepu, co tydzień wprowadzana jest nowa kolekcja, produkty są wysokiej jakości, czasami można kupić prawdziwe perełki. Do tego oferowany asortyment jest tak szeroki, że każdy znajdzie coś dla siebie - ubrania, odzież sportowa, akcesoria do kuchni, łazienki, samochodu, nawet kolekcje dla zwierzaków (smycze, kojce, poidła ,etc.), jednym słowem cuda wianki :D

W przyszłym tygodniu (22-28 lipca) będzie coś dla urodowych blogerek - kolekcja kosmetyczna! Oprócz kosmetyków do makijażu, znajdą się w niej również kosmetyki pielęgnacyjne, a także akcesoria: pędzle do makijażu, lusterka, organizery kosmetyków, ręczniki i wiele innych. Odsyłam was bezpośrednio na stronę Tchibo, gdzie możecie obejrzeć całą kolekcję.


Ja na pewno przygarnę kulki rozświetlające (kultowe Meteoryty są poza moim finansowym zasięgiem, a kuleczki z najnowszej LE Essence sprzątnięto mi sprzed nosa) i ręcznik-turban.



A Wy znalazłyście coś dla siebie? Odwiedzacie sklep Tchibo?

piątek, 19 lipca 2013

Receptury Babuszki Agafii, Żel-Scrub do twarzy - truskawka i ryżowy puder

Odkąd dołączyłam do blogosfery zdałam sobie sprawę, że rosyjskie kosmetyki cieszą się nie tylko dużą popularnością, ale są również bardzo cenione przez blogerki, głównie za skład i działanie. Kiedy więc w mojej osiedlowej drogerii zobaczyłam kosmetyki od Babuszki Agafii nie posiadałam się z radości. Ponieważ akurat skończył mi się żel do mycia twarzy w oczy od  razu rzucił mi się Żel Scrub do Twarzy - truskawka i ryżowy puder. Brzmi intrygująco? Dla mnie brzmiało, więc bez wahania sięgnęłam po niepozorną tubkę i z uśmiechem przyklejonym do twarzy zaniosłam do domu i postawiłam na honorowym miejscu w łazience, z nadzieją na odmianę mojej zmęczonej zimą cery.


Przede wszystkim moje oko cieszyło opakowanie, niby plastikowa tubka (pojemność 150 ml), ale wykonana z miękkiego, przezroczystego plastiku, dobrze leży w dłoni, nie wyślizguje się z mokrych rąk, zamyka się na mocny "klik", a ozdobiona jest delikatnymi nadrukami, wszystkie informacje zapisane są cyrylicą. Uczyłam się języka rosyjskiego, niestety nie dostąpiłam zaszczytu opanowania tego pięknego języka do perfekcji, umiem powiedzieć jedynie parę zdań, ale nawet nie wiece jaką radochę sprawiało mi odczytywanie zawartych na opakowaniu informacji :) No i ucieszyłam się, że jestem w stanie w ogóle cokolwiek rozczytać :)




Zadaniem żelu jest delikatne i jednocześnie głębokie oczyszczenie skóry twarzy oraz pobudzenie powstawania nowych komórek skóry przez co nasza skóra ma być gładka i zdrowo zaróżowiona. Nie powiem brew mi się lekko uniosła jak czytałam zapewnienia producenta, oczyszczenie rozumiem, w końcu to peeling, ale pobudzenie powstawania komórek uznałam już za lekką przesadę, zaróżowienie to ja i tak uzyskam, trudno go nie mieć po peelingu. Idąc dalej, mamy w żelu dwa składniki aktywne: sok z truskawki (dzięki zawartości kwasów AHA skutecznie usuwa martwy naskórek) oraz gruboziarnisty puder ryżowy (przyczynia się do regeneracji skóry).

Skład: Aqua, Lauryl Glucoside, Cocamidopropyl Betaine, Acrylates Copolymer, Polyethylene, Glycerin, Parfum, Sodium Hydroxide, Oryza Sativa Powder, Fragaria Vesca Extract, Kathon CG

W konsystencji żel przypomina zbitą galaretkę o delikatnym różowym kolorze. W galaretce znajduje się mnóstwo średniej wielkości drobinek (zapewne to właśnie puder ryżowy) - świetnie widać je na zdjęciu tubki. Żel nie rozlewa się i wystarczy go naprawdę niewielka ilość do umycia buzi, co czyni go niezwykle wydajnym.


Poza oczyszczaniem i regeneracją producent obiecuje nam "ciepły aromat dojrzałej truskawki", który stworzy niezapomniany nastrój lata w naszej łazience. Ładnie napisane, nie da się ukryć, szkoda tylko, że ma to niewiele wspólnego z rzeczywistością, żel po prostu brzydko pachnie, owszem czuć truskawkę, ale jest to truskawka wybitnie chemiczna, okrutnie nieprzyjemna dla mojego nosa i jedyne co przywodzi mi na myśl to najtańsze środki czyszczące do toalet. Nie czuję lata, chyba, że za letni nastrój uznamy dworcowe toalety, które na swój sposób mogą kojarzyć się z wakacjami.

Z działania żelu również nie jestem zadowolona. Przede wszystkim nie czuję, aby moja twarz po jego zastosowaniu była oczyszczona i odświeżona, jest taka jak po ochlapaniu wodą. Drobinki są ostre i nieprzyjemnie drażnią skórę, mimo, że twarz masowałam lekko i tak na policzkach pojawiały się zaczerwieniania (o zdrowym rumieńcu nie ma mowy). Niestety po zastosowaniu żelu skóra była mocno ściągnięta i ratowało ją tylko przemycie płynem miceralnym i nałożenie kremu na noc. Początkowo stosowałam go codziennie, później zmniejszyłam częstotliwość do co 2-3 dni, podrażnienia z czasem były mniejsze, ale niestety nie zniknęły.

Jestem w połowie tubki żelu i po prostu nie chcę go już używać, nie czerpię z tego żadnej przyjemności a moja twarz też nic nie zyskuje. Szkoda go wyrzucić, ale chyba będę musiała to zrobić :(

Pierwsze spotkanie z Recepturami Babuszki Agafii uznaję za mocno nieudane, jednak nie skreślam marki całkowicie, ma w swojej ofercie wiele ciekawych produktów i z chęcią je wypróbuję, być może źle dobrałam produkt do potrzeb mojej cery, chociaż jak byk na opakowani jest napisane: dlja wsiech tipow kożi! Może być też tak, że moja cera po latach stosowania slsów, parabenów i innych świństw nie chce przestawić się na pielęgnację bardziej naturalną.

 A Wy próbowałyście już Receptur Babuszki Agafii? Co polecacie?

wtorek, 16 lipca 2013

Zmiana adresu mailowego do kontaktu

Cześć!

Dla wszystkich, którzy chcieliby się ze mną skontaktować, mam informacje, że od dzisiaj zmianie uległ adres mailowy bloga. Aktualnie obowiązujący to:

teczowa-banieczka@wp.pl

Uaktualniłam dane w zakładkach "O mnie" i "Współpraca" oraz na fanpage'u na FB.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Świeżo Malowane Poniedziałki - Inglot 389 (Wiosna 2013) + Golden Rose Holiday nr 71

Heeeej!

Nadszedł poniedziałek więc czas na cotygodniową prezentację moich pomalowanych pazurów. Pomysł na dzisiejsze mani chodził za mną już od dłuższego czasu, jednak nie mogłam zdobyć się na odwagę i go wykonać, bo po prostu znam swój kompletny brak talentu w dziedzinie oszałamiającego zdobienia paznokci. Ale jak mówi popularne powiedzenie, trening czyni mistrza, więc wzięłam się do roboty i muszę przyznać, że nawet jestem z siebie dumna, ponieważ efekt końcowy bardzo mi się podoba :)

Do wykonania mani użyłam dwóch lakierów: jako baza posłużył Inglot nr 389 pochodzący z tegorocznej wiosenne kolekcji, natomiast do zdobienia wybrałam najnowszy piasek z rodziny lakierów Golden Rose Holiday - nr 71.


Inglot nr 389 to kremowy, intensywny, jasny turkus (ja to nazywam "morską miętą") i jest to jeden z moich ulubionych kolorów z wiosennej kolekcji.  Kryje po dwóch warstwach, chociaż ma tendencję do smużenia, wysycha szybko i bardzo ładnie błyszczy. Wg mnie jest bardzo podobny do IsaDory nr 712 Ocean Drive i być może pokuszę się o ich porównanie.



Golden Rose Holiday nr 71 to letnia nowość marki w piaskowej kolekcji. Jest to jasny, lodowy błękit, naładowany mnóstwem małych, srebrnych drobinek oraz większych, opalizujących na niebiesko. Jest dosyć gęsty, ale nakłada się bezproblemowo, szybko wysycha.



Moim celem było uzyskanie efektu "szronu" na paznokciach. Aby go otrzymać nałożyłam na paznokcie warstwę NailTek Foundation II, dwie warstwy Inglota nr 389 oraz jedną warstwę Sally Hansen Insta-Dry aby nadać całości połysku. Do zdobienia użyłam nieużywanej pacynki do cieni do powiek, za pomocą której nałożyłam piasek GR od nasady paznokci do mniej więcej ich połowy. Jak już wspominałam, ze zdobienia jestem bardzo zadowolona i bardzo podoba mi się zestawienia chropowatego piasku z błyszczącym lakierem bazowym. A Wy co sądzicie?




sobota, 13 lipca 2013

Szminkowy szał! - Maybelline NY Super Stay 14hr Lipstick nr 540 Ravishing Rouge, nr 160 Infinitely Fuchsia i nr 430 Stay With Me Coral

Dawno, dawno temu, kiedy byłam piękna, młoda i wysoka (teraz jestem już tylko piękna ;P) nie wyobrażałam sobie abym kiedykolwiek mogła sięgnąć po szminkę. Zdecydowanie bardziej lubiłam lekkie, transparentne błyszczyki. W szminkach czułam się zmalowana a nie umalowana, wydawały mi się po prostu za ciężkie. Przez wiele lat kręciłam nosem na pomadki, ale nie ukrywajmy, że przez te kilkanaście lat szminki przeszły małą rewolucję, mamy teraz do wyboru całą gamę kolorów, wykończeń i formuł, a każda marka ma w swojej ofercie przynajmniej kilka rodzajów pomadek, tak więc każda z nas znajdzie coś dla siebie.

Swoją przygodę ze szminkami zaczęłam jakieś dwa, może trzy lata temu. Czegoś zaczęło mi brakować w codziennym makijażu, potrzebowałam czegoś nowego, potrzebowałam atrybutu kobiecości - potrzebowała szminki! Kręciłam się po Rossmanie tudzież Super-Pharmie i oglądałam, sprawdzałam, próbowałam. W końcu wybrałam dwie szminki, jedną w neutralnym różo-beżu i drugą w krwistej czerwieni, były to szminki Rimmela sygnowane przez Kate Moss, przygoda z nimi okazała się na tyle udana, że mój zbiór zaczął się niepokojąco powiększać :) Dzisiaj jednak przedstawię Wam szminki Maybelline NY Super Stay 14hr Lipstick, które trafiły do mnie dzięki 40% obniżce na kolorówkę w Rossmannie :)


Maybelline NY Super Stay 14hr Lipstick dostępną są w dziesięciu kolorach, ja w swojej kolekcji mam trzy:
- nr 540 Ravishing Rouge (zgaszona czerwień),
- nr 160 Infinitely Fuchsia (jasna fuksja),
- nr 430 Stay With Me Coral (jasny koral).

Szminki mają ładne opakowania. Ich niezaprzeczalnym plusem jest to, że od razu widzimy kolor pomadki, nie musimy jej szukać w kosmetyczne i sprawdzać numeru, wyjmujemy i wiemy co trzymamy w ręku. Plastik jest solidny, nadruki trwałe, biała skuwka zamyka się na "klik" więc nie powinna nam się przypadkowo otworzyć w torebce. Srebrna oprawka ze szminką obraca się gładko i się nie zacina. Numer i nazwa koloru znajdują się na przezroczystej naklejce na spodzie opakowania.




Szminki mają dość suchą i tępą konsystencję, jednak po zetknięciu z wargami ocieplają się i całkiem przyjemnie nakładają. Niestety w zależności od koloru, szminki różnią się nieco swoimi właściwości. Nr 540 i 160 są do siebie bardzo podobne, nakładają się równo i łatwo, są mocno napigmentowane, trzeba je nakładać bardzo precyzyjnie. Najsłabsza z całej trójki okazała się koralowa pomadka opatrzona numerkiem 420, podczas nakładania wyłażą z niej mało estetyczne grudki (co będzie widać na swatch'ach) przez co nakłada się nierówno i wygląda nieestetycznie, trzeba się z nią nieźle napracować.

Wszystkie trzy szminki mimo, że na pierwszy rzut oka wydają się matowe dają bardzo ładne satynowe wykończenie. Kiedy chcę uzyskać wyrazisty makijaż ust nakładam je normalnie na usta, już jedna warstwa pokrywa je intensywnym, lekko połyskującym kolorem. Ale znalazłam też sposób jak używać ich na co dzień. Nakładam je punktowo na usta, niezbyt precyzyjnie i po prostu wklepuję, usta zyskują kolor, ale wyglądają bardzo naturalnie i w takim wydaniu lubię je najbardziej. Unikam wtedy też powstawania grudek, o których wspominałam wcześniej.

Producent obiecuje czternastogodzinną trwałość. W moim przypadku jest to kilka godzin i to wtedy, kiedy wklepię szminkę w usta. Nałożona bezpośrednio ze sztyftu nie przetrwa jedzenia i picia, ściera się równomiernie, jednak pozostawia na ustach ślad koloru, zupełnie tak, jakbyśmy zamiast szminki użyły stainu, właśnie ten "ślad" trwa na ustach bardzo długo. Jedno jest pewne Meybelline NY Super Stay 14hr Lipstick to najtrwalsze szminki jakie posiadam.

A teraz czas na swatche. :D

Jako pierwsza do mojej kolekcji trafiła zgaszona czerwień, czyli nr 540 Ravishing Rouge. Piękny, głęboki i bardzo elegancki kolor. Jakościowo najlepsza.


Kolejna była fuksja z nr 160 (Infinitely Fuchsia), świetny, energetyczny róż. Bardzo letni. Zdarza się jej czasem zostawić grudki.


Na samym końcu do szuflady wpadła szminka nr 430 Stay With Me Coral kolor w sam raz do codziennego makijażu. Niestety jakościowo najsłabsza :(

widzicie te okropne grudki?

I jeszcze porównanie:

1. nr 540 Ravishing Rouge, 2. nr 160 Infinitely Fuchsia, 3. nr 430 Stay With Me Coral,
4. od lewej: nr 540, nr 160, nr 430

Podsumowując szminki Maybelline NY Super Stay 14hr Lipstick to kosmetyk wart uwagi. Pomadki są trwałe, przyjemnie się noszą, chociaż ich jakość zależy od koloru. Może nie są idealne, ale lubię po nie sięgać i z czystym sumieniem mogę je Wam polecić.

Ponieważ świat szminek cały czas jest dla mnie świeży i nowy wciąż poszukuję szminki idealnej. A Wy macie już swoje pomadkowe ideały? Co sądzicie o Maybelline NY Super Stay 14hr Lipstick?

PS. Postanowiłam nieco urozmaicić moje notki pod względem zdjęć. Niektóre połączyłam w "collage", zawsze podobały mi się takie zestawienia na innych blogach i sama zapragnęłam wprowadzić je na swoim. Mam nadzieję, że się Wam podobają :)

czwartek, 11 lipca 2013

Sprzymierzeniec w walce o matową cerę - Puder Bambusowy od Biochemii Urody

Niestety jestem posiadaczką cery mieszanej, która pomimo usilnych starań i tak robi co chce. Zimą ma tendencje do wysuszania się na wiór i czerwienienia na policzkach, za to latem przypomina sobie, że zimą nie produkowała sebum i nadrabia zaległości z nawiązką. Cóż, jakoś nauczyłam się z tym żyć, zużywając przy okazji tonę mniej lub bardziej udanych kosmetyków mających za zadanie sprawić by moja skóra chociaż  w minimalny sposób przestała się świecić jak kula dyskotekowa.

I po latach porażek, nagle na horyzoncie pojawił się kosmetyk tak niepozorny, że aż sama się zdziwiłam - Puder Bambusowy - moje najnowsze objawienie :) Puder przyjechał do mnie z Biochemii Urody dzięki koleżance, która robiła większe zamówienie :) (Basiu dziękuję :*) 



Czym w ogóle jest puder bambusowy? Powstaje poprzez rozdrobnienie ekstraktu z wnętrza łodygi bambusa rosnącego na terenie Indii. Charakteryzuje go wysoka zawartość krzemionki (ponad 90%), która ma za zadanie wygładzić, zmatowić i jednocześnie pielęgnować naszą skórę, do tego jest niekomedogenny, czyli nie zatka naszych porów. 

10 g pudru zamknięto w bardzo prostym granatowym opakowaniu. Nie oszukujmy się urodą to ono nie grzeszy, jednak jest bardzo praktyczne. Pod pokrywką kryje się charakterystyczny pojemniczek na pudry sypkie, jednak jest ono wyposażone w dodatkową, przezroczystą przykrywkę - zatyczkę, która skutecznie zabezpiecza nam puder przed przypadkowym wysypaniem się. Siedzi tak mocno, że czasami trzeba się nieźle namęczyć, żeby ją ściągnąć. Ma też dodatkową zaletę, kiedy odrobinę ją podniesiemy i potrząśniemy pojemniczkiem, przez dziurki wysypuje nam się puder jednocześnie nie zasypując nas i całego mieszkania białym proszkiem. Prawda, że praktyczne?




Sam puder ma postać białego, leciutkiego proszku, chociaż "pyłek" byłoby właściwszym określeniem. W pierwszym momencie byłam przerażona kiedy zobaczyłam tą biel, ale zanurzyłam w pyłku pędzel, omiotłam pudrem twarz i patrzę i oczom nie wierzę! Buzia jakby inna, gładsza, aksamitniejsza, po prostu ładniejsza :) Puder Bambusowy faktycznie świetnie matuje, jednak jest to mat bardzo naturalny, twarz nie jest płaska, staje się bardziej satynowa. Do tego mat utrzymuje się przez długie godziny, całego dnia nie wytrzyma, to oczywiste, ale moje czoło zaczyna "połyskiwać" dużo później niż zazwyczaj (tak po około 10h od aplikacji). Do tego puder jest bardzo lekki, prawie w ogóle nie czuć go na twarzy, tak jak nigdy nie używałam pudru na podkład, tak teraz nie wyobrażam sobie tego nie robić. A wiecie co jest najfajniejsze? Pomimo swojego białego koloru "bambusek" w ogóle nie bieli twarzy, za to pozostawia na skórze coś na kształt mgiełki, woalki, która optycznie wygładza skórę i nadaje jej świeżości, ja to nazywam "efektem photoshopa" :D


Ale żeby nie było tak różowo "bambusek" ma też swoje wady, przez swoją miałką konsystencję za dużo nabiera się go na pędzel i niestety pyli okrutnie. Ale jestem w stanie mu to wybaczyć :)


10 g pudru kosztuje niecałe 15 zł, mój egzemplarz jest ważny do grudnia 2015 r., a możecie go zamówić tutaj: http://www.biochemiaurody.com/index.html.


Jakich pudrów matujących używacie? Próbowałyście już Puder Bambusowy?

poniedziałek, 8 lipca 2013

Świeżo Malowane Poniedziałki - Lovely Gloss Like Gel nr 133

Cześć!

Tak, możecie zacierać rączki z radości, dzisiaj ani słowa o piaskach! Dzisiaj bohaterem numer jeden będzie połysk :) Przedstawiam Jego Błękitną Wysokość Lovely Gloss Like Gel nr 133.


Seria lakierów Lovely Gloss Like Gel jest już znana w blogosferze i cieszy się dużą popularnością wśród blogerek, które bardzo sobie chwalą te lakiey. Długo im się opierałam, oj bardzo długo, aż w końcu rączką nieśmiało sięgnęłam po pierwszą buteleczkę, a że nie znam pojęcia "umiar", sięgnęłam od razu po drugą i trzecią :D I tak przyniosłam do domy kolejne trzy buteleczki lakierów do paznokci. Musicie wiedzieć, że sztukę ich kamuflowania opanowałam już do perfekcji :)

Prezentowany dzisiaj nr 133 to delikatny, pastelowy, błękit. Konsystencja lakieru jest dość rzadka, jednak nakłada się bardzo przyjemnie, lakier nie rozlewa się po skórkach, dwie warstwy wystarczą do pokrycia płytki jednolitym, pięknie błyszczącym kolorem. Lakier został "wyposażony" w wygodny, elastyczny, szeroki pędzelek, Jedyne do czego mogę się przyczepić to czas schnięcia, lakier w ogóle nie chciał mi wyschnąć, potraktowany wysuszaczem w sprayu był miękki nawet po 2 godzinach od malowania paznokci. Dopiero po aplikacji Insta-Dry wysechł na kamień.

Podoba mi się jego kolor, w buteleczce jest nieco zgaszony, niepozorny, za to na paznokciach ujawnia swoją prawdziwie błękitną naturę. A że w tym roku wyjątkowo "wzięło" mnie na wszelkiej maści rozbielone niebieskości nr 133 idealnie trafił w mój gust i jestem nim po prostu oczarowana.



A Wy lubicie serię Gloss Like Gel? Jaki jest Wasz ulubiony kolor z tej serii?