poniedziałek, 28 października 2013

Świeżo Malowane Poniedziałki - Oriflame - Power Shine Palladium - Festive Purple

Cześć!

Zanim przejdę do naszej dzisiejszej, lakierowej gwiazdy, mam ogłoszenie parafialne :) Otóż postanowiłam stworzyć zakładkę, pod którą będą się kryły wszystkie z posty z poniedziałkowego cyklu lakierowego, teraz za jednym kliknięciem, w jednym miejscu będziecie mogli oglądać moje pazurowe szaleństwa :)

To teraz czas na prezentację dzisiejszej gwiazdy. Panie i Panowie przedstawiam lakier Oriflame - Power Shine Palladium w kol. Festive Purple, czyli lakier z efektem holograficznym.


Festive Purple, to ciemna śliwka z bardzo delikatnym efektem holo, jednak migoczące drobinki nadają mu głębi i wielowymiarowości. Lakier świetnie się nakłada, nie zalewa skórek, nie smuży, nie bąbluje, dwie cienkie warstwy pokrywają paznokcie jednolitym kolorem. Lakier szybko wysycha na ładny połysk. Zmywa się wyśmienicie.

Na zdjęciach: 1 warstwa NailTek Foundation II, 2 warstwy Oriflame Power Shine Palladium w kol. Festive Purple, 1 warstwa Sally Hansen Insta-Dry.




Jak Wam się podoba?

czwartek, 24 października 2013

Pielęgnacyjny ulubieniec ostatnich miesięcy - Bioliq - Intensywne Serum Nawilżające

Ostatnio mam szczęście do kosmetyków pielęgnacyjnych, co wybiorę, sprawdza się u mnie bardzo dobrze, żeby nie powiedzieć świetnie i sięgam po to ponownie. Pierwszym niespodziewanym hitem okazał się krem CC+ przeciw zaczerwienieniom od Mixy, drugim właśnie stało się Intensywne Serum Nawilżające od Bioliq.


Serum zamknięto w szklanej butelce z pipetką. Nie powiem, buteleczka prezentuje się bardzo ładnie, ogromne brawa należą się za pipetkę, która jest na tyle długa, że sięga dna butelki, dzięki temu możemy zużyć kosmetyk do samego końca, a i wydobywanie ostatnich kropli nie nastręcza trudności.



Wg zapewnień producenta, formuła serum oparta jest na ekstrakcie z kawioru, który poza tym, że jest źródłem protein, lipidów, witamin i minerałów, ma za zadanie intensywnie stymulować rewitalizację skóry oraz jej regenarcję. Na deser ma ją jeszcze wygładzić, nawilżyć, odżywić i nadać jej blasku. (skład: Aqua, Glycerin / Butylene Glycol / Carborner / Polysorbate 20 / Palmitoyl Oligopeptide / Palmitoyl Tetrapeptide-7 / Sodium Lactate, Glycerin / Coco-Glucoside / Caprylyl Glycol / Alcohol / Glaucine, Propylene Glycol / Glycerin / Hydrolyzed Caesalpinia Spinosa Gum, Propandeiol / Scutellaria Baicalensis Extract, Glycerin / Hypoxis Rooperi Rhizome Extract / Caesalpinia Spinosa Gum, Polysorbate 80, Propylene Glycol / Caviar Extract, Acrylates / C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Sodium Hydroxide, Disodium EDTA, Benzyl Alcohol / metylchloroisothiazolinone / Methylisothiazolinone, Lactic Acid, Parfum).

Producent wiele obiecuje, ale czy z tych obietnic się wywiązał?

Wg mnie tak. Mam cerę mieszaną, jednak nie działają na nią lekkie konsystencje kremów nawilżających, zdecydowanie lepiej dogaduje się z kremami odżywczymi, które jednak mocno obciążają moją skórę. Ale Bioliq okazał się świetnym rozwiązaniem tego problemu, jego lekka, żelowa konsystencja nie obciąża mojej cery, za to świetnie ją nawilża, łagodzi i uspokaja ewentualne podrażnienia. Skóra po jego zastosowaniu jest miękka, gładka, poprawił się również jej koloryt. Nie spowodował u mnie wysypu niespodzianek.


Serum okazało się również wydajne, cała butelka starczyła mi na dwa miesiące regularnego stosowania. Jedna pipetka wystarcza na pokrycie całej twarzy kosmetykiem. Wchłania się szybko, nie pozostawia filmu na skórze. Pachnie bardzo ładnie, delikatnie, a zapach ulatnia się chwilę po aplikacji produktu.

Serum Bioliq dostępne jest w aptekach za zawrotną cenę 25 zł za 30 ml preparatu, często gęsto można je dostać w promocji za 17-20 zł.

Właśnie zaczynam drugą butelkę serum Bioliq, ciekawa jestem innych produktów tej firmy, zwłaszcza, że ofertę mają szeroką i ceny bardzo kuszące.

Używacie kosmetyków Bioliq? Co o nich sądzicie?

poniedziałek, 21 października 2013

Świeżo Malowane Poniedziałki - Golden Rose Holiday nr 54

Cześć!

Kto czytuje mnie mnie od jakiegoś czasu, ten wie, że jestem ogromną miłośniczką lakierów piaskowych, a w szczególności tych z Golden Rose. Tym razem jednak czuję rozczarowanie, głównie kolorem. Nr 54 w butelce wygląda jak ciemne srebro z nutą fioletu, kolor niejednoznaczny, czarujący. Niestety na paznokciach magia znika, pozostaje czyste, migoczące srebro. Dla jasności nie jest to kolor brzydki, jednak nie tego się spodziewałam i czuję ogromny zawód. Lakier nakłada się idealnie i szybko wysycha. Jednak jego zmywanie to prawdziwy koszmar, miałam do czynienia już z wieloma lakierami piaskowymi, mniej lub bardziej napakowanymi brokatem i każdy zmywał się wręcz wyśmienicie, ale nie ten gagatek, myślałam, że zedrę lakier razem z paznokciem. Tak prezentuje się na paznokciach:




Pomijając kwestię zmywania, jak Wam się podoba?

sobota, 19 października 2013

Czemu tak długo zwlekałam? Sama nie wiem...

Kochani Moi,

to już oficjalne, wpadłam jak przysłowiowa śliwka w kompot i oszalałam na punkcie osławionych, wielbionych i owianych już legendą zapachów Yankee Candle. Sama w tej chwili siedzę i zachodzę w głowę jak to się stało, że po raz kolejny moja wrodzona przekora i ośli upór spowodowały, że świadomie rezygnowałam z przyjemności jaką jest zanurzenie się w świat zapachów jakie oferuje nam YC. Żeby było jeszcze weselej sklep Świat Zapachów mijam codziennie w drodze z pracy do domu i jak się domyślacie, właśnie w tej chwili zastanawiam się nad zmianą trasy, bo jeśli tego nie zrobię, to w tempie ekspresowym ogłoszę bankructwo i stanę się niewypłacalna :)


Nie powiem, korciło mnie żeby zajrzeć do tego przybytku aromatycznej rozkoszy, ale nie, Ewa jest twarda, Ewa nie da się omotać. Aha, jasne, właśnie widać :) Dzisiaj buszując z mamą po centrum Warszawy, po raz setny mijałam pawilonik Świata Zapachów w przejściu podziemnym przy Dworcu Centralnym i tym razem stwierdziłam, że chętnie wejdę, ponieważ niesamowicie ciekawił mnie zapach z jesiennej kolekcji - Salted Caramel. Patrzę, jest! Ręka sięga po słoik, otwiera wieczko, nos zbliża się do niego powoli, powolutku, głęboki wdech ... i jestem kupiona, sorry memory Słonko, przepadłaś z kretesem! Oczywiście dokonałam zakupu samplera solonego karmelu i samplera Summer Scoop. Do tego muszę Wam szepnąć słówko o Fantastycznym i Przemiłym Panu, który prowadzi sklep. W dziedzinie wosków, świeczek i innych zapachowych cudów jestem zupełnie zielona i oczywiście od razu przywaliłam z grubej rury (że tak się wyrażę nieładnie) i najpierw sięgnęłam po małe słoiki, przy kasie Pan wytłumaczył mi jak palić świeczki, żeby  jak najlepiej wydobyć ich aromat i żeby długo się nimi cieszyć i powiedział, że taki słoik to starczy na wypełnienie zapachem kawalerki, na co ja niewinnie przyznałam, że chcę zapachem wypełniać tylko mój niewielki pokój, więc od razu doradził mi samplery i w ogóle mogłabym tak jeszcze Wam pisać, ponieważ spędziłam tam grubo ponad pół godziny, gdzie w ramach ciekawostki wąchałam świece, które nigdy nie trafiły na nasz rynek (o zapachu bekonu czy piwa korzennego - no szał ciał Kochani), Pan okazał się niezwykłym pasjonatem zapachów i niesamowicie sympatycznym człowiekiem, ma we mnie stałą klientkę :)

To się rozgadałam, ale już się poprawiam i przechodzę do zapachów, mistrzynią w ich opisywaniu nie jestem, więc zdaję się na instynkt :)



Jestem ogromną fanką wszelkich jadalnych zapachów, więc nic dziwnego, że Salted Caramel oczarował mój nos od pierwszej nuty zapachowej, chociaż nie jest to zapach nad wyraz słodki i jednoznaczny, jest ostry, ma w sobie tą słoność i paloną gorycz, która idealnie równoważy słodkość karmelu, zaledwie gdzieś w tle pobrzmiewa śmietankowy, delikatny, słodkawy aromat. Całość pachnie wybornie, rozgrzewająco i bardzo, bardzo apetycznie :)

Drugi zapach, Summer Scoop, jest również apetyczny, ale dużo lżejszy, świeższy i wyczuwam w nim dużo owoców, kojarzy mi się ze smakiem lodów owocowo-jogurtowych, które jadałam w dzieciństwie i w sumie kiedy byłam podlotkiem też, ale którego już nigdzie nie mogę spotkać, to taka świeża truskawka z mleczno-śmietankową nutką. No coś pysznego :)


Wąchałam też Snowflake Cookie, Black Cherry mam ochotę na Vanilla Chai i generlanie mam ochotę na wszystko :) Ale po Snowflake Cookie i Black Cherry wrócę na pewno :)

W tej chwili Salted Caramel dumnie rozpiera się w małej, świeczkowej szklaneczce i rozsiewa wokół cudowny aromat, co ciekawe świeczka wciąż jest w dziewiczej folijce, a pachnie tak pięknie i mocno, że zaczynam drżeć na samą myśl o jej rozpaleniu. Jeszcze chwilę z tym poczekam...


A jakie są Wasze ulubione zapachy YC? Używacie świec, czy wosków?

PS. Fotografiami do dzisiejszego posta trochę się pobawiłam w programie graficznym. Jak Wam się podoba efekt końcowy?

poniedziałek, 14 października 2013

Świeżo Malowane Poniedziałki - Pupa Milano Holographic Nail Polish nr 35 + kilka słów o NailTek Foundation II

Cześć!

Po dwutygodniowej przerwie, powracam z do Was z moimi świeżo wymalowanymi pazurami. Tym razem postawiłam na coś multikolorowego, czyli holograficzny lakier Pupy pochodzący z zeszłorocznej, letniej kolekcji. Nr 35 to delikatny, pastelowy fiolet z niezbyt mocnym, ale widocznym efektem hologramu. Nakłada się równo, nie smuży, wysycha bardzo szybko i nie bąbelkuje. Do pokrycia paznokci jednolitym kolorem wystarczą dwie, cienkie warstwy.


Postanowiłam też podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami z używania bazy NailTek II Foundation II. Zacznę od pozytywów, moje paznokcie faktycznie lekko stwardniały oraz przestały się rozdwajać na potęgę i chwałę, co było moją zmorą i nie pozwalało zapuścić dłuższych paznokci. Taką długość jaką widzicie na poniższych zdjęciach udało mi się uzyskać po raz pierwszy od wielu, wielu lat. Są również mniej podatne na złamania i inne mechaniczne uszkodzenia (np. od suwaka). Jednak jest też jeden minus, który uświadomiły mi dopiero poniższe zdjęcia - okrutnie wysuszone skórki. Jak wiadomo zdjęcia uwypuklają wszelkie niedoskonałości i jak zobaczyłam te sterczące skórki to złapałam się za głowę i bardzo Was proszę o przymknięcie oka na ich stan :) Baza zawiera formaldehyd, podczas nakładania bardzo uważam, żeby preparat nie zalał mi skórek, jednak jak widać ich stan nie jest najlepszy. Niemniej jednak z bazy jestem zadowolona, kondycja moich paznokci jest dużo lepsza, niż jeszcze 3 miesiące temu, rosną jak szalone i są naprawdę mocne, a o skórki zadbam teraz podwójnie. Jeśli szukacie dobrej bazy dla miękkich i rozdwajających się paznokci, z czystym sercem mogę Wam polecić NailTek Foundation II.

A teraz zostawiam Was z hologramem od Pupy:





Jak Wam się podoba?

PS. Teraz lakiery holograficzne ma w swojej ofercie Oriflame.

niedziela, 13 października 2013

Pojawiam się i znikam, czyli gdzie byłam jak mnie nie było

Hej!

Co prawda, moja ostatnia nieobecność w blogosferze nie była skandalicznie długa, jednak uważam, że jestem Wam winna kilka słów wyjaśnień. Za zniknięciem nie kryje się żadna ważna przyczyna, jednak potrzebowałam chwili oddechu, ponieważ sprawiłam, że przyjemność jaką sprawiało mi prowadzenie Tęczowej Bańki w pewnym momencie zamieniłam wręcz w obowiązek, który przestał mnie cieszyć. Zapytacie jak to możliwe? Otóż jest to bardzo proste i już pędzę z wyjaśnieniami.

Jestem zodiakalnym Koziorożcem i jak na rogaciznę przystało jestem uparta i do tego okrutnie ambitna. Zakładając bloga obiecałam sobie, że nawet jeśli pies z kulawą nogą nie będzie na niego zaglądał, ja będę go prowadziła tak, jakby miał przynajmniej 1 000 obserwatorów, no wiecie, ładne zdjęcia (chociaż z tym to niestety różnie bywa), porządna treść (nie żadne dwa zdania na krzyż, tylko całe elaboraty), odrobina humoru i przede wszystkim kontakt z Wami, moimi kochanymi Czytelnikami :) Do tego wiadomo, przepadłam bez reszty na kilku blogach i za punkt honoru postawiłam sobie czytanie każdego postu od pierwszej literki do ostatniej kropki i komentowanie każdego postu bez wyjątku. No i co tu dużo ukrywać, poległam...

Moje życie zawodowe pochłania około 12-godzin dziennie (8 godzin pracy + dojazdy), resztę czasu poświęcam dla rodziny, hobby i innych rozrywek, a prowadzenie bloga to nie jedyne moje hobby i pasja, ale tak się w nią wkręciłam, że pochłonęła mnie bez reszty i już na nic nie starczało mi czasu - dążąc do tej perfekcji w blogowaniu najzwyczajniej w świecie się nim zmęczyłam, nie miałam ochoty dodawać nowych postów. Potrzebowałam chwili oddechu, spojrzenia z boku, czy wciąż chcę to robić. I wiecie co? Chcę, bardzo chcę, ale muszę w tej swojej ślicznej główce, poukładać sobie kilka rzeczy, powiedzieć sobie że przecież świat się nie zawali, jeżeli na blogu nie pojawi się kolejna notka, autorka bloga, na którego regularnie zaglądam nie obrazi się na mnie jeśli nie napiszę komentarza pod najświeższym postem, bo i tak wie (a w każdym razie taką mam nadzieję), że ma we mnie nie tylko obserwatora, ale i stałego czytelnika, że muszę wyluzować i nie spinać pośladków, że jeśli ja będę zadowolona to korzystnie wpłynie to na bloga.

Tak wiec lecę sklejać kolejną notkę :)

piątek, 11 października 2013

Katastrofa? Ależ skąd!

Cześć!

Powracam z blogowego niebytu i od razu uderzam w wysokie C, ponieważ mam dzisiaj dla Was kilka słów na temat maseczki do twarzy Lush Catastrophe Cosmetic, która przywędrowała do mnie z samego Londynu :)


Maseczka ta ciekawiła mnie od bardzo dawna, z resztą jak cały lushowy asortyment, ale w gąszczu cudowności, jakie można znaleźć na ich stronie internetowej poszukiwałam czegoś skrojonego idealnie dla  mojej mieszanej, czasami kapryśnej cery. I od razu Wam powiem, że mój wybór okazał się prawdziwym strzałem w dziesiątkę!

Ale zacznijmy od początku, czyli do składu. A mamy tutaj świeże jagody, glicerynę, olej migdałowy, mech irlandzki czy talk. Razem mają za zadanie głęboko oczyszczać, rozjaśniać i uspokajać cerę. I robią to wręcz wyśmienicie :) Mój egzemplarz został przygotowany 4 września, a termin jego ważności mijał 2 października, a jak możecie zauważyć na nalepce, maseczka jest dziełem Kasi, czyli wszystko zostaje w polskiej rodzinie :)


Maseczka trafiła w moje ręce mniej więcej w połowie września i od razu zaaplikowałam ją na buzię, bo koniec jej przydatności był bardzo bliski. Zapach okazał się znośny, dość intensywny, jakby mydlany, po kilku użyciach przyzwyczaiłam się do niego. Konsystencja skojarzyła mi się z wilgotnym cementem, usianym kawałkami jagód w sporej ilości. Szara masa okazała się treściwa i całkiem przyjemnie rozprowadzała się po skórze. Producent zalecał nałożenie grubej warstwy na około 5-10 minut, więc nakładałam maseczkę tuż przed prysznicem i zmywałam ją kiedy spod niego wychodziłam. Początkowo używałam jej codziennie, później co drugi dzień.





Pierwszym zauważalnym efektem jej stosowania był wysyp kilku, całkiem sporych  niespodzianek, głównie na czole i na linii żuchwy, jednak zniknęły równie szybko jak się pojawiły. Doszłam do wniosku, że był to skutek oczyszczania cery. Po tygodniu stosowania zauważyłam diametralną poprawę jej stanu, przede wszystkim zniknęły zaskórniki z nosa i brody, pory zostały domknięte i stały się w zasadzie niewidoczne, do tego skóra była wyraźnie rozjaśniona, gładka i matowa, zniknęły też suche placki na policzkach. Makijaż nałożony na taką skórę wyglądał o niebo lepiej niż zazwyczaj.

Niestety, jak dla mnie maseczka skończyła się stanowczo za szybko, przyznaję, że tak dobrej maseczki jeszcze nigdy nie miałam, po prostu żadna w tak szybkim czasie i tak skutecznie nie poprawiła kondycji mojej cery, dodatkowo widzę, że efekty nie są chwilowe, maseczki nie używam już od dwóch tygodni, a buzia wciąż wygląda dobrze. Jedyną wadą jaką w  niej widzę, to fakt, że pod koniec ważności zmieniła się jej konsystencja, zrobiła się zbita i ciężko nakładała się na twarz, chociaż nie straciła nic z reszty swoich właściwości.

Pierwsze spotkanie z Lushem okazało się niezwykle owocne i jedyne co mi pozostaje to gorzko zapłakać, że jego dobroci nie są dostępne w Polsce. Catastrophe Cosmetics kupowałabym zapewne w ilościach hurtowych :)

A Wy miałyście okazję spróbować tej maski? Co o niej sądzicie?