Hej!
Na wstępie muzę Was przeprosić, za brak regularności w dodawaniu nowych postów, ale naprawdę trudno mi wrócić do regularnego pisania, tyle się dzieje, że czasami nie mam czasu na sen, a co dopiero mówić o blogowaniu :)
W każdym razie dzisiaj mam dla Was recenzję kosmetyku już chyba kultowego, mającego liczne grono zarówno zwolenniczek jak i przeciwniczek - Bourjois Rouge Edition Velvet. Jeśli jesteście ciekawi, do której z tych grup się zaliczam, to zapraszam Was do lektury dalszej części postu.
Pomadki Rouge Edition Velvet chyba nikomu nie są obce, ale gdyby jednak okazało się, że się mylę, śpieszę z informacją iż są to matowe pomadki w płynie, charakteryzujące się niesamowitą trwałością i nasyconymi kolorami. Prawda jest taka, że chciałam je wypróbować już dawno, jednak odstraszała mnie paleta barw składająca się z, jakby nie było pięknych, ale intensywnych odcieni różu i czerwieni, które na upartego można nosić codziennie, jednak ja szukałam czegoś mniej intensywnego i rzucającego się w oczy.
Bourjois chyba czytało mi w myślach, ponieważ wypuściło w ostatnim czasie 4 nowe odcienie REV w kolorach nude (od nr 09 do nr 12). Ale muszę Was w tym momencie ostrzec, że koło nude to one nie leżały, mimo to świetnie sprawdzają się na co dzień i nie są tak "żarówiaste" jak dotychczasowe kolory. W związku z tym nie było rady i przygarnęłam dwa kolory: nr 09 Happy Nude Year (ciepły róż z kroplą brzoskwini) i nr 10 Don't Pink of It! (chłodny, brudny, dosyć jasny róż).
Oba zamknięte są w ładnych, prostych i eleganckich opakowaniach oraz posiadają klasyczny, gąbeczkowy aplikator, który ładnie nadkłada produkt na usta. Konsystencja jest lekka, puszysta, taka piankowa, nie rozlewa się poza kontur ust. Dosyć szybko zasychają na najprawdziwszy mat, więc jeżeli szukacie matu idealnego koniecznie sięgnijcie po REV, będziecie zachwyceni. I przechodzimy do kulminacyjnego punktu programu - trwałości. Cóż mogę powiedzieć? Te pomadki są wprost nie do zdarcia! Nie wiem jak to jest możliwe, ale jednak tak jest, przetrwają picie, jedzenie i plotkowanie. Dla mnie to coś niesamowitego, ponieważ do tej pory nie spotkałam się z tak trwałym produktem do ust. Podzielam wszystkie zachwyty nad tym kosmetykiem i nie wiem jak mogłam bez niego funkcjonować :)
Znajduję w REV jedną... no dobrze, niech będzie... trzy wady. Pierwsza to oczywiście cena, ale z tym możemy sobie poradzić czekając na 40% obniżki w drogeriach lub kupując przez internet. Druga to fakt, że wysusza usta, ale odpowiednia ich pielęgnacja spowoduje, że uchronimy się od doprowadzenia ich do ruiny :) Trzecia, i przeszkadzająca mi najbardziej, to zapach pomadki, jest jakiś dziwny, chemiczny, mdlący, do niczego niepodobny. Całe szczęście, że szybko się ulatnia.
REV porównywane są często do matowych pomadek NYX Soft Matte Lip Cream i muszę przyznać, że nie można im odmówić podobieństwa. Mają podobną konsystencję i wykończenie, chociaż NYX jest bardziej satynowy. Osobiście polecam oba produkty, za NYX-em przemawia cena, paleta kolorów i to, że zdecydowanie mniej wysusza usta, za to REV przebija o głowę Soft Matte Lip Crem po względem trwałości. Ja wybieram oba produkty, a Wy?
niedziela, 29 marca 2015
sobota, 21 marca 2015
Kącik kulturalny: Show'em What You're Made Of
Hej!
Nieco ponad rok temu, w tym poście, opisałam Wam pewien lutowy wieczór, w którym spełniło się jedno z moich największych marzeń, i w którym znów miałam kilkanaście lat i uśmiech na twarzy - koncert Backstreet Boys :) Jak się później okazało, nie był to ich jedyny koncert w Polsce, w lipcu znów zagrali, tym razem w Gdańsku, ale niestety nie mogłam być na tym koncercie i żałuję do dziś, jednak nie wątpię, że chłopaki zawitają do nas jeszcze nie raz.
Czas oczekiwania na kolejną płytę i trasę koncertową umiliła mi długo przeze mnie wyczekiwana premiera dokumentu pt. Show'em What You're Made Of, który powstał za okazji 20-lecia zespołu i opowiada jego historię od powstania, aż do momentu premiery 8 studyjnego albumu - In A World Like This i towarzyszącej mu trasy koncertowej. Pokazy filmu odbyły się w miniony poniedziałek, 16 marca, w sieci Multikino w całej Polsce, a chętnych do obejrzenia było sporo, np. w Warszawie w Złotych Tarasach zorganizowano dodatkowy seans :)
Show'em What You're Made Of to historia 5 chłopców, którzy dostali niepowtarzalną szansę, wykorzystali ją i dotarli na sam szczyt, stali się sławni i uwielbiani przez miliony. Jak się okazuje droga na samą górę wcale nie była usłana różami. Za sławę przyszło im słono zapłacić zdrowiem, uzależnieniami, odwykami, wypaleniem, odejściem jednego z członków grupy. Na ekranie oglądamy 5 dorosłych mężczyzn, którzy z rozbrajającą szczerością przyznają: tak, zostaliśmy stworzeni, mówiliśmy to co nam kazano mówić, śpiewaliśmy to co nam kazano śpiewać, wytwórnia wybierała za nas single, piosenki. Tak, tak było, ale teraz nie jesteśmy już od nikogo zależni, robimy to co chcemy, nagrywamy to co chcemy i jak chcemy.
Film przeplatany jest teledyskami, wywiadami z każdym z chłopaków i archiwalnymi materiałami z początków ich kariery, kiedy dopiero stawiali pierwsze kroki jako zespół, ćwicząc do upadłego choreografie i harmonię wokalną, śpiewając w szkołach, wszystko po to aby spełnić marzenie. Pomógł im je zrealizować Lou Perlman, człowiek, których ich stworzył i wypromował, ale też oszukał i okradł, który obecnie siedzi w więzieniu za matactwa finansowe. Zespół musiał mu zapłacić ciężkie pieniądze za prawa do tego co stworzyli. Towarzyszymy też chłopakom w podróży do miejsc z ich dzieciństwa, podróży pełnej emocji, śmiechu, bólu i łez. Nie dało się nie wzruszyć, kiedy Kevin opowiadał o swoim ojcu, a Nick wyznał, że jego rodzina widziała w nim jedynie znaczek dolara i kurę znoszącą złote jaja. Najbardziej poruszyła mnie jednak walka Briana o odzyskanie jego pięknego, dźwięcznego, wręcz anielskiego głosu, walka o każdy dźwięk i słowo. Chyba żadne słowa nie są w tanie opisać tego co on czuje, jak cierpi i zmaga się z chorobą, która zabiera mu najcenniejszy dar. W ogóle temat jest trudny nie tylko dla Briana, ale również dla całego zespołu, co z resztą sami przyznają w filmie.
Na senasie wylałam mnóstwo łez, ale też często śmiałam się tak, że aż mnie brzuch bolał, chłopaki mają nieprawdopodobny dystans do siebie i potrafią się śmiać z samych siebie. Boki zrywałam jak wspominali początki kariery, czyli gołe klaty, porozpinane koszule i ponętne ruchy na scenie, na widok których fanki mdlały, szalały i dały się pokroić żeby tylko tej klaty dotknąć. Sama taka byłam i aż się trzęsłam z uwielbienia na takie widoki :) I jak tak sobie przypominałam siebie sprzed tych kilkunastu lat to śmiałam się jeszcze głośniej :)
Film rzuca też nieco inne światło na kulisy ich sukcesu, jak już pisałam wcześniej zapłacili za niego wysoką cenę. Kiedy Brian przechodził operację serca, nawet nie odwołali koncertów, AJ i Nick za życie na świeczniku zapłacili uzależnieniem od alkoholu i narkotyków, a po 10 latach bajka się skończyła, mieli się nawzajem dość i na jakiś czas zawiesili działalność i od tej pory muszą walczyć z przypinaną im wiecznie łatką "próby powrotu na rynek muzyczny", Ale tak naprawdę oni wcale nie muszą na niego wracać bo wciąż na nim są, po latach 1999- 2002 roku, czyli okresie największej popularności, wydali 4 albumy i w planach mają kolejne, na ich koncerty walą tłumy, może nie takie jak te 10 lat temu, ale jednak tłumy :)
Dla mnie film był czymś więcej niż tylko historią o boysbandzie, dla mnie ten film był historią o 5 facetach, najlepszych przyjaciołach, którzy kumplują się na śmierć i życie, kłócą, dają po pysku, ale stoją za sobą murem i wyciągają za uszy z dna. Widzieli się w najlepszych i najgorszych momentach swojego życia i wg mnie, czy będą tworzyć zespół czy nie, wciąż będą mogli na siebie liczyć. I właśnie dlatego film polecam każdemu :)
Nieco ponad rok temu, w tym poście, opisałam Wam pewien lutowy wieczór, w którym spełniło się jedno z moich największych marzeń, i w którym znów miałam kilkanaście lat i uśmiech na twarzy - koncert Backstreet Boys :) Jak się później okazało, nie był to ich jedyny koncert w Polsce, w lipcu znów zagrali, tym razem w Gdańsku, ale niestety nie mogłam być na tym koncercie i żałuję do dziś, jednak nie wątpię, że chłopaki zawitają do nas jeszcze nie raz.
Czas oczekiwania na kolejną płytę i trasę koncertową umiliła mi długo przeze mnie wyczekiwana premiera dokumentu pt. Show'em What You're Made Of, który powstał za okazji 20-lecia zespołu i opowiada jego historię od powstania, aż do momentu premiery 8 studyjnego albumu - In A World Like This i towarzyszącej mu trasy koncertowej. Pokazy filmu odbyły się w miniony poniedziałek, 16 marca, w sieci Multikino w całej Polsce, a chętnych do obejrzenia było sporo, np. w Warszawie w Złotych Tarasach zorganizowano dodatkowy seans :)
Show'em What You're Made Of to historia 5 chłopców, którzy dostali niepowtarzalną szansę, wykorzystali ją i dotarli na sam szczyt, stali się sławni i uwielbiani przez miliony. Jak się okazuje droga na samą górę wcale nie była usłana różami. Za sławę przyszło im słono zapłacić zdrowiem, uzależnieniami, odwykami, wypaleniem, odejściem jednego z członków grupy. Na ekranie oglądamy 5 dorosłych mężczyzn, którzy z rozbrajającą szczerością przyznają: tak, zostaliśmy stworzeni, mówiliśmy to co nam kazano mówić, śpiewaliśmy to co nam kazano śpiewać, wytwórnia wybierała za nas single, piosenki. Tak, tak było, ale teraz nie jesteśmy już od nikogo zależni, robimy to co chcemy, nagrywamy to co chcemy i jak chcemy.
Na senasie wylałam mnóstwo łez, ale też często śmiałam się tak, że aż mnie brzuch bolał, chłopaki mają nieprawdopodobny dystans do siebie i potrafią się śmiać z samych siebie. Boki zrywałam jak wspominali początki kariery, czyli gołe klaty, porozpinane koszule i ponętne ruchy na scenie, na widok których fanki mdlały, szalały i dały się pokroić żeby tylko tej klaty dotknąć. Sama taka byłam i aż się trzęsłam z uwielbienia na takie widoki :) I jak tak sobie przypominałam siebie sprzed tych kilkunastu lat to śmiałam się jeszcze głośniej :)
Film rzuca też nieco inne światło na kulisy ich sukcesu, jak już pisałam wcześniej zapłacili za niego wysoką cenę. Kiedy Brian przechodził operację serca, nawet nie odwołali koncertów, AJ i Nick za życie na świeczniku zapłacili uzależnieniem od alkoholu i narkotyków, a po 10 latach bajka się skończyła, mieli się nawzajem dość i na jakiś czas zawiesili działalność i od tej pory muszą walczyć z przypinaną im wiecznie łatką "próby powrotu na rynek muzyczny", Ale tak naprawdę oni wcale nie muszą na niego wracać bo wciąż na nim są, po latach 1999- 2002 roku, czyli okresie największej popularności, wydali 4 albumy i w planach mają kolejne, na ich koncerty walą tłumy, może nie takie jak te 10 lat temu, ale jednak tłumy :)
Dla mnie film był czymś więcej niż tylko historią o boysbandzie, dla mnie ten film był historią o 5 facetach, najlepszych przyjaciołach, którzy kumplują się na śmierć i życie, kłócą, dają po pysku, ale stoją za sobą murem i wyciągają za uszy z dna. Widzieli się w najlepszych i najgorszych momentach swojego życia i wg mnie, czy będą tworzyć zespół czy nie, wciąż będą mogli na siebie liczyć. I właśnie dlatego film polecam każdemu :)
piątek, 13 marca 2015
Golden Rose Color Sensation Lipgloss [RECENZJA]
Hej!
Kiedy wkraczałam w świat kosmetyków byłam nastolatką i moim najlepszym przyjacielem był bezbarwny błyszczyk. Później nawiązałam bliskie stosunki z wszelkiej maści jasnymi różami by w końcu nieśmiało wypróbować jak prezentuję się z czerwienią na ustach. Potem przyszedł szał na pomadki, których przybywało mi w tempie zastraszającym. Teraz jestem gdzieś pośrodku, stosując różne formy mazideł do ust w zależności od tego ile mam czasu na makijaż i czy w ogóle chce mi się bawić w idealny makijaż ust.
Ostatnio namiętnie, bezustannie, stale i wciąż używam błyszczyków Color Sensation Lipgloss od Golden Rose.
Golden Rose to ostatnio jedna z 4 marek, które królują w moim codziennym makijażu, a każda kolejna nowość, jaką firma wypuszcza na rynek, zdobywa moje serce. Na zakup błyszczyków Color Sensation Lipgloss zdecydowałam się po pozytywnej recenzji Maxineczki i nie żałuję żadnego uciułanego grosika, jaki wydałam na te cuda.
Opakowania są proste, klasyczne, ładne i po prostu wygodne. Podobnie aplikator, który nabiera wystarczającą ilość produktu aby pokryć usta szklistą warstwą koloru.
Ale opakowanie opakowaniem, ja uwielbiam to co ono skrywa, czyli błyszczyk o cudownej, kremowej, ale lekkiej formule, która nie skleja ust ale jest całkiem trwała. Maślana konsystencja gładko sunie po ustach i jest bardzo komfortowa w noszeniu. Błyszczyk daje piękne, szkliste wykończenie, które szukałam od dawna. Ja wybrałam (póki co :D) 3 kolory: 120, 118 i 123.
120 - to jasny, ciepły róż z mnóstwem delikatnych srebrnych drobinek. Prawdę powiedziawszy jak zobaczyłam te drobiny to złapałam się za głowę i stwierdziłam, że upadłam na głowę kupując kosmetyk nafaszerowany po brzegi błyskotkami. Jakież było moje zdziwienie jak nałożyłam błyszczyk na usta - drobinek w ogóle nie widać, za to pięknie odbijają światło. To mój absolutny faworyt, codziennie rano ląduje na moich ustach, ładnie podkreśla usta i pasuje do każdego makijażu. Po protu bomba!
118 - to zgaszona fuksja bez śladu drobin. Fajnie będzie się prezentować latem, chociaż teraz z mocniejszym okiem prezentuje się również twarzowo.
123 - to klasyczna czerwień ale nie krzykliwa, idealna zarówno na co dzień jak i na wieczór. Lubię, chociaż sięgam po ten odcień najrzadziej, może dlatego, że na czerwień muszę mieć po prostu chęć :)
Z czystym sercem polecam Wam te błyszczyki, za cenę 12,90 otrzymujemy kosmetyk świetnej jakości. Do wyboru są 24 odcienie, więc na pewno każdy znajdzie coś dla siebie :)
A Wy jakie macie swoje ulubione błyszczyki?
Kiedy wkraczałam w świat kosmetyków byłam nastolatką i moim najlepszym przyjacielem był bezbarwny błyszczyk. Później nawiązałam bliskie stosunki z wszelkiej maści jasnymi różami by w końcu nieśmiało wypróbować jak prezentuję się z czerwienią na ustach. Potem przyszedł szał na pomadki, których przybywało mi w tempie zastraszającym. Teraz jestem gdzieś pośrodku, stosując różne formy mazideł do ust w zależności od tego ile mam czasu na makijaż i czy w ogóle chce mi się bawić w idealny makijaż ust.
Ostatnio namiętnie, bezustannie, stale i wciąż używam błyszczyków Color Sensation Lipgloss od Golden Rose.
Golden Rose to ostatnio jedna z 4 marek, które królują w moim codziennym makijażu, a każda kolejna nowość, jaką firma wypuszcza na rynek, zdobywa moje serce. Na zakup błyszczyków Color Sensation Lipgloss zdecydowałam się po pozytywnej recenzji Maxineczki i nie żałuję żadnego uciułanego grosika, jaki wydałam na te cuda.
Opakowania są proste, klasyczne, ładne i po prostu wygodne. Podobnie aplikator, który nabiera wystarczającą ilość produktu aby pokryć usta szklistą warstwą koloru.
Ale opakowanie opakowaniem, ja uwielbiam to co ono skrywa, czyli błyszczyk o cudownej, kremowej, ale lekkiej formule, która nie skleja ust ale jest całkiem trwała. Maślana konsystencja gładko sunie po ustach i jest bardzo komfortowa w noszeniu. Błyszczyk daje piękne, szkliste wykończenie, które szukałam od dawna. Ja wybrałam (póki co :D) 3 kolory: 120, 118 i 123.
120 - to jasny, ciepły róż z mnóstwem delikatnych srebrnych drobinek. Prawdę powiedziawszy jak zobaczyłam te drobiny to złapałam się za głowę i stwierdziłam, że upadłam na głowę kupując kosmetyk nafaszerowany po brzegi błyskotkami. Jakież było moje zdziwienie jak nałożyłam błyszczyk na usta - drobinek w ogóle nie widać, za to pięknie odbijają światło. To mój absolutny faworyt, codziennie rano ląduje na moich ustach, ładnie podkreśla usta i pasuje do każdego makijażu. Po protu bomba!
118 - to zgaszona fuksja bez śladu drobin. Fajnie będzie się prezentować latem, chociaż teraz z mocniejszym okiem prezentuje się również twarzowo.
123 - to klasyczna czerwień ale nie krzykliwa, idealna zarówno na co dzień jak i na wieczór. Lubię, chociaż sięgam po ten odcień najrzadziej, może dlatego, że na czerwień muszę mieć po prostu chęć :)
Z czystym sercem polecam Wam te błyszczyki, za cenę 12,90 otrzymujemy kosmetyk świetnej jakości. Do wyboru są 24 odcienie, więc na pewno każdy znajdzie coś dla siebie :)
A Wy jakie macie swoje ulubione błyszczyki?
sobota, 7 marca 2015
Kącik kulturalny: Próbując zrozumieć Greya
Cześć!
Na początek przychodzę do Was z postem z zaniedbanego cyklu "Kącik kulturalny" w ramach którego pojawiły się... dwa posty. Prawdziwy skandal, ale postaram się to nadrobić :) Dzisiaj na tapecie będzie wszechobecny Pan Szary, czyli Christian Grey, bohater bestsellerowej trylogii "50 twarzy Greya" autorstwa E.L. James.
Książka na rynku pojawiła się już kilka lat temu z miejsca robiąc furorę i od razu wskakując na pierwsze miejsca najlepiej sprzedających się książek. Pamiętam, że przy okazji premiery w Polsce, rozkręcono olbrzymią kampanię marketingową i gdzie nie zajrzałam, czy to była księgarnia czy gazeta, wszędzie było pełno Greya. Teraz mamy powtórkę z rozrywki, ponieważ w Walentynki na ekrany kin weszła ekranizacja pierwszej części trylogii a do kin przepuszczono prawdziwy szturm co przełożyło się na miliony monet zysku i pobite wszelkie rekordy otwarcia. I zaczęłam się zastanawiać o co chodzi, co takiego magicznego jest w tej historii, że porwała takie tłumy? Od razu przypomniałam sobie taki obrazek: jechałam do pracy tramwajem, na 4 miejscach obok siebie siedziały dziewczyny/kobiety z wypiekami na twarzy i każda z nich pochłaniała "50 twarzy Greya" i muszę przyznać, że wyglądało to całkiem zabawnie :)
W końcu ponad dwa tygodnie temu podjęłam próbę zrozumienia fenomenu Greya i sięgnęłam po pierwszą część trylogii. Nie liczyłam na wiele, recenzje jakie czytałam były raczej miażdżące, ale nie jestem z tych co wydają swoją opinię na temat czegoś o czym nie mają pojęcia, więc chciałam się sama przekonać czy faktycznie jest tak źle.
Historia jest bardzo prosta i do bólu schematyczna. Mamy młodziutką i niewinną główną bohaterkę - Anastasię Steel, która w trakcie wywiadu do gazety studenckiej poznaje obrzydliwie bogatego, nieziemsko przystojnego i bardzo tajemniczego biznesmena - Christiana Greya, Między dwójką bohaterów od razu zaczyna iskrzyć chociaż należą do zupełnie dwóch różnych światów. Brzmi znajomo? Tak, to współczesna wersja kopciuszka okraszona jedynie pikantnymi scenami cielesnych uniesień kochanków.
O ile pierwsze 100 stron pochłonęłam z zaciekawieniem, o tyle kolejne 500 lekko mnie znużyło. W zasadzie ciężko mówić tutaj o jakiejkolwiek akcji, kolejne rozdziały składają się z górnolotnych dialogów, rozwleczonych opisów erotycznych igraszek i gorączkowych rozmyślań Anastasii, które ze strony na stronę stają się coraz bardziej rozpaczliwe. Fabuła jest irracjonalna i wg mnie po prostu głupia, bo jak można inaczej nazwać zachowanie głównej bohaterki, która z zerowym doświadczeniem seksualnym daje się przywiązać do łóżka tudzież wychłostać pejczem/szpicrutą a ucieka z płaczem od swojego Księcia z Bajki gdy ten spuszcza jej manto w pupsko?
Najsłabszym punktem książki są bohaterowie a raczej ich brak, poza nijaką Anastasią i Christianem pojawia się kilka postaci drugoplanowych, niestety płaskich i bezbarwnych, w zasadzie nie wnoszących nic do fabuły. A największą zbrodnią wg mnie było zmarnowanie potencjału jaki drzemał w postaci Szarego, zgłębienie jego przeszłości, rozłożenie na czynniki pierwsze związku z Panią Robinson mogło być ciekawym wątkiem, kluczem do postaci, a tak wiemy jedynie, że jest jaki jest i niewiele chce zdradzać dlaczego taki jest, a każde pytanie na ten temat wywołuje w nim gniew.
Nie rozumiem fenomenu tej książki, wg mnie nie ma w niej nic wyjątkowego, nie ma nic magicznego co mogłoby spowodować, że zatęsknię za tą historią. Współczesnych historii o Kopciuszku było już wiele i ciężko jest wymyślić coś innowacyjnego w tym temacie. Seks? Wszędzie go pełno. Więc co?
Naprawdę próbowałam zrozumieć co przyciąga do Greya tylu czytelników i mi się nie udało. Może Wy mi pomożecie? Czytaliście powieści pani James? Co o nich sądzicie?
PS. O filmie się nie wypowiem, nie byłam i nie mam zamiaru iść, ale powiem w sekrecie, że na klapsa od Jamie'go Dornana wcale bym się nie obraziła :P Ot, takie humorystyczne zakończenie :)
Na początek przychodzę do Was z postem z zaniedbanego cyklu "Kącik kulturalny" w ramach którego pojawiły się... dwa posty. Prawdziwy skandal, ale postaram się to nadrobić :) Dzisiaj na tapecie będzie wszechobecny Pan Szary, czyli Christian Grey, bohater bestsellerowej trylogii "50 twarzy Greya" autorstwa E.L. James.
Książka na rynku pojawiła się już kilka lat temu z miejsca robiąc furorę i od razu wskakując na pierwsze miejsca najlepiej sprzedających się książek. Pamiętam, że przy okazji premiery w Polsce, rozkręcono olbrzymią kampanię marketingową i gdzie nie zajrzałam, czy to była księgarnia czy gazeta, wszędzie było pełno Greya. Teraz mamy powtórkę z rozrywki, ponieważ w Walentynki na ekrany kin weszła ekranizacja pierwszej części trylogii a do kin przepuszczono prawdziwy szturm co przełożyło się na miliony monet zysku i pobite wszelkie rekordy otwarcia. I zaczęłam się zastanawiać o co chodzi, co takiego magicznego jest w tej historii, że porwała takie tłumy? Od razu przypomniałam sobie taki obrazek: jechałam do pracy tramwajem, na 4 miejscach obok siebie siedziały dziewczyny/kobiety z wypiekami na twarzy i każda z nich pochłaniała "50 twarzy Greya" i muszę przyznać, że wyglądało to całkiem zabawnie :)
W końcu ponad dwa tygodnie temu podjęłam próbę zrozumienia fenomenu Greya i sięgnęłam po pierwszą część trylogii. Nie liczyłam na wiele, recenzje jakie czytałam były raczej miażdżące, ale nie jestem z tych co wydają swoją opinię na temat czegoś o czym nie mają pojęcia, więc chciałam się sama przekonać czy faktycznie jest tak źle.
Historia jest bardzo prosta i do bólu schematyczna. Mamy młodziutką i niewinną główną bohaterkę - Anastasię Steel, która w trakcie wywiadu do gazety studenckiej poznaje obrzydliwie bogatego, nieziemsko przystojnego i bardzo tajemniczego biznesmena - Christiana Greya, Między dwójką bohaterów od razu zaczyna iskrzyć chociaż należą do zupełnie dwóch różnych światów. Brzmi znajomo? Tak, to współczesna wersja kopciuszka okraszona jedynie pikantnymi scenami cielesnych uniesień kochanków.
O ile pierwsze 100 stron pochłonęłam z zaciekawieniem, o tyle kolejne 500 lekko mnie znużyło. W zasadzie ciężko mówić tutaj o jakiejkolwiek akcji, kolejne rozdziały składają się z górnolotnych dialogów, rozwleczonych opisów erotycznych igraszek i gorączkowych rozmyślań Anastasii, które ze strony na stronę stają się coraz bardziej rozpaczliwe. Fabuła jest irracjonalna i wg mnie po prostu głupia, bo jak można inaczej nazwać zachowanie głównej bohaterki, która z zerowym doświadczeniem seksualnym daje się przywiązać do łóżka tudzież wychłostać pejczem/szpicrutą a ucieka z płaczem od swojego Księcia z Bajki gdy ten spuszcza jej manto w pupsko?
Najsłabszym punktem książki są bohaterowie a raczej ich brak, poza nijaką Anastasią i Christianem pojawia się kilka postaci drugoplanowych, niestety płaskich i bezbarwnych, w zasadzie nie wnoszących nic do fabuły. A największą zbrodnią wg mnie było zmarnowanie potencjału jaki drzemał w postaci Szarego, zgłębienie jego przeszłości, rozłożenie na czynniki pierwsze związku z Panią Robinson mogło być ciekawym wątkiem, kluczem do postaci, a tak wiemy jedynie, że jest jaki jest i niewiele chce zdradzać dlaczego taki jest, a każde pytanie na ten temat wywołuje w nim gniew.
Nie rozumiem fenomenu tej książki, wg mnie nie ma w niej nic wyjątkowego, nie ma nic magicznego co mogłoby spowodować, że zatęsknię za tą historią. Współczesnych historii o Kopciuszku było już wiele i ciężko jest wymyślić coś innowacyjnego w tym temacie. Seks? Wszędzie go pełno. Więc co?
Naprawdę próbowałam zrozumieć co przyciąga do Greya tylu czytelników i mi się nie udało. Może Wy mi pomożecie? Czytaliście powieści pani James? Co o nich sądzicie?
PS. O filmie się nie wypowiem, nie byłam i nie mam zamiaru iść, ale powiem w sekrecie, że na klapsa od Jamie'go Dornana wcale bym się nie obraziła :P Ot, takie humorystyczne zakończenie :)
czwartek, 5 marca 2015
Nowy początek?
W grudniu Tęczowa Banieczka skończyła dwa lata... Smutne to były urodziny, bez życzeń, tortu, prezentów... Ale Tęczowa Banieczka z natury jest uparta, podobnie jak jej autorka i niby siedziała cicho, ale nieśmiało zaczęła o sobie przypominać, z dnia na dzień coraz mocniej i natarczywiej, podszeptując czułe słówka i chyba swój cel osiągnęła. Chyba jestem gotowa na powrót, chyba chcę spróbować jeszcze raz :)
Na pewno muszę zmienić swoje podeście do prowadzenia bloga, dać sobie więcej swobody, pisać dla przyjemności. Mam kilka pomysłów i będę chciała je wprowadzić. Na razie porządkuję bloga, listę czytelniczą i szukam nowych blogów, może możecie mi coś polecić?
Do zobaczenia w kolejnym poście :)
Na pewno muszę zmienić swoje podeście do prowadzenia bloga, dać sobie więcej swobody, pisać dla przyjemności. Mam kilka pomysłów i będę chciała je wprowadzić. Na razie porządkuję bloga, listę czytelniczą i szukam nowych blogów, może możecie mi coś polecić?
Do zobaczenia w kolejnym poście :)
piątek, 16 maja 2014
Regenerum - regeneracyjne serum do rzęs - efekty po 4 tygodniach stosowania
Hej!
Czas powrócić do blogowania :) Co prawda zajęło mi to kapkę dłużej niż planowałam, ale już jestem i tylko żałuję, że urlop już się skończył, ale cudownych wspomnień mam całą masę :) Teraz czas zaplanować kolejny wyjazd :D
Tak jak obiecałam Wam w ostatnim poście, dzisiaj pokażę efekty jakie przyniosły 4 tygodnie stosowania Regenerum - regeneracyjnego serum do rzęs, które składa się z dwóch preparatów - serum do stosowania na linię rzęs (4 ml), które nakładamy za pomocą pędzelka jaki używany jest w eyelinerach, oraz serum do stosowania na całej długości rzęs (7 ml), które nakładamy standardową szczoteczką do tuszu do rzęs. Jak zapewnia producent w składzie produktu znajdziemy: lipooligopeptydy, ekstrakt ze świetlika, kompleks matrykiny i prowitaminy B5 oraz żel z aloesu i witaminę E. Serum zalecane jest do stosowania na noc.
Zarówno pędzelek jak i szczoteczka są bardzo dobrze wykonane, włosie pędzelka jest miękkie i elastyczne, równomiernie nakłada preparat tuż przy linii rzęs. Szczoteczka jest średniej wielkości, bardzo mięciutka, nie kuje powieki, ładnie rozczesuje rzęsy, dzięki niej są one pokryte cienką warstwą produktu.
Systematyczność to nie jest moja najmocniejsza strona, jednak wizja pięknej firany rzęs spowodowała, że niezwykle sumiennie, codziennie wieczorem nakładałam preparat na rzęsy - najpierw u ich nasady, później na całej ich długości. Na szczęście produkt mnie nie uczulił, jednak czasami, kiedy nałożyłam go za dużo, odrobinę szczypały mnie oczy. Przez pierwsze dni nie zauważyłam żadnej zmiany w kondycji rzęs, wypadały tak samo jak przez rozpoczęciem kuracji, a ubytki w prawym oku nie stały się mniej widoczne. Dopiero po upływie 2 tygodni zauważyłam pewną poprawę, przede wszystkim zdecydowanie lepiej i łatwiej malowało mi się rzęsy, zaczęły się ładniej układać, stały się bardziej równe, a ubytki dużo mniej widoczne. Ustało również wypadanie rzęs, z dnia na dzień rzęs na płatku kosmetycznym było coraz mniej, po wspomnianych dwóch tygodniach zaledwie kilka razy zdarzyło się, że po demakijażu na płatku znalazłam rzęsę, jednak była to maksymalnie 1 lub 2, a nie jak dotychczas nawet 4 lub 5.
Ale czy przez te 4 tygodnie rzęsy stały się dłuższe i gęstsze? Ciężko mi to ocenić, chociaż mam wrażenie, że moich rzęs jest nieco więcej, są bardziej niesforne, jakby potargane, co z resztą możecie zobaczyć na poniższym porównaniu. Sam producent nie określa konkretnego terminu stosowania serum, w ulotce znajdziemy informację, iż może on być stosowany do momentu uzyskania pożądanego efektu, zatem efekty po miesiącu stosowania na pewno nie będą piorunujące jak w przypadku dużo droższych specyfików. Ponadto nie używałam Regenerum przez ostatnie 2 tygodnie, wyjazd i związane z nim zamieszanie sprawiło, że nie do końca była systematyczna tak jakbym sobie tego życzyła, jednak kondycja rzęs nie uległa pogorszeniu.
Uważam, że 4 tygodnie to mimo wszystko zbyt krótki czas by ocenić potencjał Regenerum do rzęs, z drugiej strony na tyle wystarczający by stwierdzić, czy produkt jest warty wypróbowania. Regenerum na pewno mi pomogło, w żadnym stopniu nie zaszkodziło i uważam, że warto po nie sięgnąć zwłaszcza, że cena - 30 zł, nie jest zbyt wygórowana. Obecnie łączę Regenerum z L'bioticą - aktywnym serum do rzęs, które mogłam odebrać w Super-Pharm za punkty, jakie zebrałam na karcie LifeStyle :)
Używałyście Regenerum do rzęs? Co o nim sądzicie?
Czas powrócić do blogowania :) Co prawda zajęło mi to kapkę dłużej niż planowałam, ale już jestem i tylko żałuję, że urlop już się skończył, ale cudownych wspomnień mam całą masę :) Teraz czas zaplanować kolejny wyjazd :D
Tak jak obiecałam Wam w ostatnim poście, dzisiaj pokażę efekty jakie przyniosły 4 tygodnie stosowania Regenerum - regeneracyjnego serum do rzęs, które składa się z dwóch preparatów - serum do stosowania na linię rzęs (4 ml), które nakładamy za pomocą pędzelka jaki używany jest w eyelinerach, oraz serum do stosowania na całej długości rzęs (7 ml), które nakładamy standardową szczoteczką do tuszu do rzęs. Jak zapewnia producent w składzie produktu znajdziemy: lipooligopeptydy, ekstrakt ze świetlika, kompleks matrykiny i prowitaminy B5 oraz żel z aloesu i witaminę E. Serum zalecane jest do stosowania na noc.
Zarówno pędzelek jak i szczoteczka są bardzo dobrze wykonane, włosie pędzelka jest miękkie i elastyczne, równomiernie nakłada preparat tuż przy linii rzęs. Szczoteczka jest średniej wielkości, bardzo mięciutka, nie kuje powieki, ładnie rozczesuje rzęsy, dzięki niej są one pokryte cienką warstwą produktu.
Systematyczność to nie jest moja najmocniejsza strona, jednak wizja pięknej firany rzęs spowodowała, że niezwykle sumiennie, codziennie wieczorem nakładałam preparat na rzęsy - najpierw u ich nasady, później na całej ich długości. Na szczęście produkt mnie nie uczulił, jednak czasami, kiedy nałożyłam go za dużo, odrobinę szczypały mnie oczy. Przez pierwsze dni nie zauważyłam żadnej zmiany w kondycji rzęs, wypadały tak samo jak przez rozpoczęciem kuracji, a ubytki w prawym oku nie stały się mniej widoczne. Dopiero po upływie 2 tygodni zauważyłam pewną poprawę, przede wszystkim zdecydowanie lepiej i łatwiej malowało mi się rzęsy, zaczęły się ładniej układać, stały się bardziej równe, a ubytki dużo mniej widoczne. Ustało również wypadanie rzęs, z dnia na dzień rzęs na płatku kosmetycznym było coraz mniej, po wspomnianych dwóch tygodniach zaledwie kilka razy zdarzyło się, że po demakijażu na płatku znalazłam rzęsę, jednak była to maksymalnie 1 lub 2, a nie jak dotychczas nawet 4 lub 5.
Ale czy przez te 4 tygodnie rzęsy stały się dłuższe i gęstsze? Ciężko mi to ocenić, chociaż mam wrażenie, że moich rzęs jest nieco więcej, są bardziej niesforne, jakby potargane, co z resztą możecie zobaczyć na poniższym porównaniu. Sam producent nie określa konkretnego terminu stosowania serum, w ulotce znajdziemy informację, iż może on być stosowany do momentu uzyskania pożądanego efektu, zatem efekty po miesiącu stosowania na pewno nie będą piorunujące jak w przypadku dużo droższych specyfików. Ponadto nie używałam Regenerum przez ostatnie 2 tygodnie, wyjazd i związane z nim zamieszanie sprawiło, że nie do końca była systematyczna tak jakbym sobie tego życzyła, jednak kondycja rzęs nie uległa pogorszeniu.
różnica w obu zdjęciach wynika z faktu, że robiłam je dwoma różnymi aparatami :)
Uważam, że 4 tygodnie to mimo wszystko zbyt krótki czas by ocenić potencjał Regenerum do rzęs, z drugiej strony na tyle wystarczający by stwierdzić, czy produkt jest warty wypróbowania. Regenerum na pewno mi pomogło, w żadnym stopniu nie zaszkodziło i uważam, że warto po nie sięgnąć zwłaszcza, że cena - 30 zł, nie jest zbyt wygórowana. Obecnie łączę Regenerum z L'bioticą - aktywnym serum do rzęs, które mogłam odebrać w Super-Pharm za punkty, jakie zebrałam na karcie LifeStyle :)
Używałyście Regenerum do rzęs? Co o nim sądzicie?
środa, 7 maja 2014
L'Oreal Color Rich Extraordinaire - nr 500 Molto Mauve, czyli zachwytom nie będzie końca
Cześć!
Dzisiaj będzie pieśń pochwalna na temat jednej z nowości jaką zaserwował nam jakiś czas temu L'Oreal, czyli produktu do ust, zwanego eliksirem, który łączy w sobie połysk i konsystencję błyszczyka z trwałością i głębokim kolorem szminki - L'Oreal Color Rich Extraordinaire.
Z produktami francuskiego koncernu miałam do czynienia już nie raz, jedne pokochałam, inne znienawidziłam, o innych po prostu zapomniałam, ale żaden, absolutnie żaden ich kosmetyk nie wzbudził we mnie takiego zachwytu jak rzeczony eliksir i śmiem zaryzykować stwierdzenie, że jest to jeden z najlepszych, jeżeli nie najlepszy produkt jaki znajdziecie w szafie L'Oreal.
Opakowanie eliksiru jest bardzo proste i eleganckie, chociaż bardziej kojarzy mi się z butelką lakieru do paznokci niż opakowaniem błyszczyka. Złota, plastikowa oprawka jest trwała, nie pęka i nie widać na niej śladów po naszych paluszkach. kolorowa wstawka na froncie imituje kolor produktu. Aplikator jest lekko wygięty, co ułatwia aplikację produktu na usta. Gąbeczka jest spora, miękka, puchata i taka jakby "rozczochrana", ale pomimo moich obaw, można precyzyjnie pomalować nią usta.
Konsystencja Color Rich Extraordinaire jest niesamowita, nie znajduje w swojej kosmetyczce drugiego takiego produktu - jest bardzo kremowa, miękka, jakby maślana, gładko sunie po ustach, pokrywając je taflą błyszczącego, jednolitego koloru, jednocześnie pozostawia uczucie jakbyśmy nałożyły na usta kosmetyk pielęgnujący, a nie kolorowy. Eliksir jest delikatnie klejący, ale wynika to z jego bogatej konsystencji. Mimo to nosi się go bardzo komfortowo, długo też pozostaje na ustach, jedzenie i picie pozbawia go jedynie lustrzanego blasku, pigment wciąż pozostaje na swoim miejscu.
Jak na razie posiadam kolor nr 500 Molto Mauve, czyli chłodny, zgaszony, brudny róż. Kolor jest bardzo uniwersalny i idealny do codziennego makijażu. Z resztą zobaczcie sami:
Jedynym minusem Color Rich Extraordinaire jest jego cena regularna, czyli 55 zł, dlatego jeżeli jesteście go ciekawi to szorujcie czym prędzej do Rossmanna, może uda się go upolować za połowę tej ceny. Ja na pewno będę chciała przygarnąć kolor 204 Tangerine Sonate, czyli piękny, soczysty pomarańcz :)
Jak Wam się podoba?
PS. Kochani kiedy Wy czytacie tę notkę ja już jestem poza granicami naszego kraju, urlopuję się, odpoczywam i spełniam marzenie :) Znikam z blogosfery na ok. tydzień, nie będzie mnie ani tutaj, ani niestety na Waszych blogach. Dzisiejsza notka opublikowała się automatycznie, więc na Wasze komentarze odpowiem po powrocie. Kiedy wrócę spodziewajcie się notki z efektami stosowania Regenerumm do rzęs, mam też zamiar wprowadzić serię ulubieńców z każdego miesiąca, sama lubię czytać takie posty, więc mam nadzieję, że uda mi się z tego zrobić regularną serię na blogu. A na pierwszy ogień pójdą ulubieńcy kwietnia :) Na czerwiec szykuję też dla Was pewną niespodziankę, ale o tym na razie cicho sza! Do zobaczenia Kochani w przyszłym tygodniu.
Pozdrawiam ciepło,
Ewa :)
Dzisiaj będzie pieśń pochwalna na temat jednej z nowości jaką zaserwował nam jakiś czas temu L'Oreal, czyli produktu do ust, zwanego eliksirem, który łączy w sobie połysk i konsystencję błyszczyka z trwałością i głębokim kolorem szminki - L'Oreal Color Rich Extraordinaire.
Z produktami francuskiego koncernu miałam do czynienia już nie raz, jedne pokochałam, inne znienawidziłam, o innych po prostu zapomniałam, ale żaden, absolutnie żaden ich kosmetyk nie wzbudził we mnie takiego zachwytu jak rzeczony eliksir i śmiem zaryzykować stwierdzenie, że jest to jeden z najlepszych, jeżeli nie najlepszy produkt jaki znajdziecie w szafie L'Oreal.
Opakowanie eliksiru jest bardzo proste i eleganckie, chociaż bardziej kojarzy mi się z butelką lakieru do paznokci niż opakowaniem błyszczyka. Złota, plastikowa oprawka jest trwała, nie pęka i nie widać na niej śladów po naszych paluszkach. kolorowa wstawka na froncie imituje kolor produktu. Aplikator jest lekko wygięty, co ułatwia aplikację produktu na usta. Gąbeczka jest spora, miękka, puchata i taka jakby "rozczochrana", ale pomimo moich obaw, można precyzyjnie pomalować nią usta.
Konsystencja Color Rich Extraordinaire jest niesamowita, nie znajduje w swojej kosmetyczce drugiego takiego produktu - jest bardzo kremowa, miękka, jakby maślana, gładko sunie po ustach, pokrywając je taflą błyszczącego, jednolitego koloru, jednocześnie pozostawia uczucie jakbyśmy nałożyły na usta kosmetyk pielęgnujący, a nie kolorowy. Eliksir jest delikatnie klejący, ale wynika to z jego bogatej konsystencji. Mimo to nosi się go bardzo komfortowo, długo też pozostaje na ustach, jedzenie i picie pozbawia go jedynie lustrzanego blasku, pigment wciąż pozostaje na swoim miejscu.
Jak na razie posiadam kolor nr 500 Molto Mauve, czyli chłodny, zgaszony, brudny róż. Kolor jest bardzo uniwersalny i idealny do codziennego makijażu. Z resztą zobaczcie sami:
Jedynym minusem Color Rich Extraordinaire jest jego cena regularna, czyli 55 zł, dlatego jeżeli jesteście go ciekawi to szorujcie czym prędzej do Rossmanna, może uda się go upolować za połowę tej ceny. Ja na pewno będę chciała przygarnąć kolor 204 Tangerine Sonate, czyli piękny, soczysty pomarańcz :)
Jak Wam się podoba?
PS. Kochani kiedy Wy czytacie tę notkę ja już jestem poza granicami naszego kraju, urlopuję się, odpoczywam i spełniam marzenie :) Znikam z blogosfery na ok. tydzień, nie będzie mnie ani tutaj, ani niestety na Waszych blogach. Dzisiejsza notka opublikowała się automatycznie, więc na Wasze komentarze odpowiem po powrocie. Kiedy wrócę spodziewajcie się notki z efektami stosowania Regenerumm do rzęs, mam też zamiar wprowadzić serię ulubieńców z każdego miesiąca, sama lubię czytać takie posty, więc mam nadzieję, że uda mi się z tego zrobić regularną serię na blogu. A na pierwszy ogień pójdą ulubieńcy kwietnia :) Na czerwiec szykuję też dla Was pewną niespodziankę, ale o tym na razie cicho sza! Do zobaczenia Kochani w przyszłym tygodniu.
Pozdrawiam ciepło,
Ewa :)
poniedziałek, 5 maja 2014
Świeżo Malowane Poniedziałki - Sally Hansen Nail Rehab X - odżywka do bardzo zniszczonych paznokci (recenzja)
Cześć!
Czy tak pięknie i słonecznie nie mogło być w miniony długi weekend? Mam nadzieję, że mimo wszystko wypoczęliście i naładowaliście baterie :)
Ja, zamiast kolorowego lakieru, mam dla Was dzisiaj recenzję odżywki Sally Hanen Nail Nail Rehab X, którą stosuję od dłuższego czasu. Poza tym od dzisiaj w Rossmannie obowiązuje 49% obniżka na produkty do paznokci, więc pomyślałam, że być może skorzystacie z tej recenzji.
Sally Hansen Nail Rehab X przeznaczona jest do pielęgnacji bardzo zniszczonych paznokci. Jej zadaniem jest wzmocnienie i wyrównanie płytki paznokcia. Na zakup Nail Rehab X zdecydowałam się z uwagi na fakt, że jakiś czas temu moje paznokcie wyglądały jak obraz nędzy i rozpaczy, płytka była nierówna, zażółcona, a paznokcie łamały mi się na potęgę i chwałę. Ale czy odżywka faktycznie mi pomogła? O tym za chwilę. Najpierw kilka szczegółów technicznych.
Odżywka zamknięta jest w 10 ml, pękatej buteleczce i wyposażona została w krótki, elastyczny pędzelek, który jednak nie do końca wzbudził moją sympatię. Cena regularna preparatu to 37 zł, ja swój egzemplarz kupiłam za 25 zł, a na obecnej promocji w Rossmannie upolujecie go za niecałe 19 zł. Konsystencja odżywki jest dosyć gęsta, ale nie sprawia trudności przy nakładaniu, nie rozlewa się na skórki, szybko wysycha tworząc gładką, twardą powłokę, która zabezpiecza paznokcie przed uszkodzeniami. Odżywka ma kolor mlecznobrzoskwiniowy, można ją stosować samodzielnie lub jako bazę pod lakier kolorowy i właśnie w ten sposób ja jej używałam.
Po dwóch miesiącach używania zauważyłam znaczną poprawę stanu paznokci. Przede wszystkim płytka paznokcia jest gładsza i odzyskała różowy kolor, czuję również że paznokcie są odrobinę twardsze i przestały się łamać. Co ciekawe zauważyłam, że paznokcie szybciej rosną, chociaż nigdy nie miałam z tym problemu, ale teraz po prostu rosną jak szalone. Jedyny niepokojący objaw to rozdwajanie się paznokci, chociaż już przy stosowaniu Nail Tek'a zauważyłam, że moje paznokcie początkowo mocno się rozdwajały, ale po upływie 2-3 miesięcy przestały, a paznokcie były mocne i zdrowe. Podejrzewam, że tak samo będzie tym razem, moje paznokcie po prostu tak reagują na odżywki.
Ale Nail Rehab X posiada również pewną zaletę, która sprawia, że tak bardzo ją lubię, otóż fenomenalnie przedłuża trwałość lakierów kolorowych. O ile Nail Tek drastycznie skracał żywotność mani, o tyle Sally Hansen naprawdę sprawia, że lakiery kolorowe są nie do zdarcia. Odkąd jej używam mani trzyma się na moich paznokciach bite 6 dni, ale ostatnio pobiłam wszelkie rekordy ponieważ Essie Bahama Mama zmyłam dopiero po 8 dniach, a pierwszy odprysk pojawił się dopiero 7 dnia! Absolutny hit!
Uważam, że odzywka Nail Rehab X warta jest wypróbowania, zwłaszcza teraz kiedy można ją kupić po tak korzystnej cenie. Ja na pewno będę używała jej jeszcze długo :)
Czy tak pięknie i słonecznie nie mogło być w miniony długi weekend? Mam nadzieję, że mimo wszystko wypoczęliście i naładowaliście baterie :)
Ja, zamiast kolorowego lakieru, mam dla Was dzisiaj recenzję odżywki Sally Hanen Nail Nail Rehab X, którą stosuję od dłuższego czasu. Poza tym od dzisiaj w Rossmannie obowiązuje 49% obniżka na produkty do paznokci, więc pomyślałam, że być może skorzystacie z tej recenzji.
Sally Hansen Nail Rehab X przeznaczona jest do pielęgnacji bardzo zniszczonych paznokci. Jej zadaniem jest wzmocnienie i wyrównanie płytki paznokcia. Na zakup Nail Rehab X zdecydowałam się z uwagi na fakt, że jakiś czas temu moje paznokcie wyglądały jak obraz nędzy i rozpaczy, płytka była nierówna, zażółcona, a paznokcie łamały mi się na potęgę i chwałę. Ale czy odżywka faktycznie mi pomogła? O tym za chwilę. Najpierw kilka szczegółów technicznych.
Odżywka zamknięta jest w 10 ml, pękatej buteleczce i wyposażona została w krótki, elastyczny pędzelek, który jednak nie do końca wzbudził moją sympatię. Cena regularna preparatu to 37 zł, ja swój egzemplarz kupiłam za 25 zł, a na obecnej promocji w Rossmannie upolujecie go za niecałe 19 zł. Konsystencja odżywki jest dosyć gęsta, ale nie sprawia trudności przy nakładaniu, nie rozlewa się na skórki, szybko wysycha tworząc gładką, twardą powłokę, która zabezpiecza paznokcie przed uszkodzeniami. Odżywka ma kolor mlecznobrzoskwiniowy, można ją stosować samodzielnie lub jako bazę pod lakier kolorowy i właśnie w ten sposób ja jej używałam.
Po dwóch miesiącach używania zauważyłam znaczną poprawę stanu paznokci. Przede wszystkim płytka paznokcia jest gładsza i odzyskała różowy kolor, czuję również że paznokcie są odrobinę twardsze i przestały się łamać. Co ciekawe zauważyłam, że paznokcie szybciej rosną, chociaż nigdy nie miałam z tym problemu, ale teraz po prostu rosną jak szalone. Jedyny niepokojący objaw to rozdwajanie się paznokci, chociaż już przy stosowaniu Nail Tek'a zauważyłam, że moje paznokcie początkowo mocno się rozdwajały, ale po upływie 2-3 miesięcy przestały, a paznokcie były mocne i zdrowe. Podejrzewam, że tak samo będzie tym razem, moje paznokcie po prostu tak reagują na odżywki.
Ale Nail Rehab X posiada również pewną zaletę, która sprawia, że tak bardzo ją lubię, otóż fenomenalnie przedłuża trwałość lakierów kolorowych. O ile Nail Tek drastycznie skracał żywotność mani, o tyle Sally Hansen naprawdę sprawia, że lakiery kolorowe są nie do zdarcia. Odkąd jej używam mani trzyma się na moich paznokciach bite 6 dni, ale ostatnio pobiłam wszelkie rekordy ponieważ Essie Bahama Mama zmyłam dopiero po 8 dniach, a pierwszy odprysk pojawił się dopiero 7 dnia! Absolutny hit!
Uważam, że odzywka Nail Rehab X warta jest wypróbowania, zwłaszcza teraz kiedy można ją kupić po tak korzystnej cenie. Ja na pewno będę używała jej jeszcze długo :)
poniedziałek, 28 kwietnia 2014
Świeżo Malowane Poniedziałki - Paese nr 137 (Mechaniczna Pomarańcza)
Łasa na wszelkiego rodzaju okazje i promocje, dzięki którym mogę wzbogacić swoją kolekcję lakierów o kolejne sztuki, z ogromną przyjemnością skomponowałam aż dwa Lakierowe Boxy Paese :) Ponieważ mam dostęp do marki stacjonarnie, wyboru dokonałam na firmowym stoisku Paese i muszę Wam powiedzieć, że to była prawdziwa przyjemność.
Dzisiaj mam dla Was pierwszy z lakierów jakie wybrałam, czyli nr 137, który roboczo nazwałam Mechaniczną Pomarańczą z uwagi na jego wręcz neonowy, energetyczny kolor. Nie jest to jednak czysta pomarańcza, ma w sobie odrobinę czerwieni, a nawet różu i w zależności od światła przyjmuje mniej lub bardziej soczysty odcień.
Formuła lakieru jest przyjemna, kremowa, nie za gęsta, chociaż sprawiła mi nieco problemów, ale tyko dlatego, że nie przepadam za wąskimi pędzelkami, po prostu się z nimi nie lubię :) Lakier kryje po dwóch cienkich warstwach, wysycha szybko, nie bąbelkuje, daje nieco satynowe wykończenie, dla nadania mu ładnego połysku konieczne jest nałożenie topu. Świetnie czułam się nosząc go na dłoniach, pięknie wyglądał przy moich bladych dłoniach, za to opalenizna wydobędzie z niego to co najlepsze :)
Na zdjęciach: 1 warstwa Sally Hansen Nail Rehab X, 2 warstwy Paese nr 137, 1 warstwa Revlon Extra Life No Chip Top Coat nr 950.
Jak Wam się podoba? Skorzystałyście z oferty Lakierowych Boxów Paese?
Dzisiaj mam dla Was pierwszy z lakierów jakie wybrałam, czyli nr 137, który roboczo nazwałam Mechaniczną Pomarańczą z uwagi na jego wręcz neonowy, energetyczny kolor. Nie jest to jednak czysta pomarańcza, ma w sobie odrobinę czerwieni, a nawet różu i w zależności od światła przyjmuje mniej lub bardziej soczysty odcień.
Formuła lakieru jest przyjemna, kremowa, nie za gęsta, chociaż sprawiła mi nieco problemów, ale tyko dlatego, że nie przepadam za wąskimi pędzelkami, po prostu się z nimi nie lubię :) Lakier kryje po dwóch cienkich warstwach, wysycha szybko, nie bąbelkuje, daje nieco satynowe wykończenie, dla nadania mu ładnego połysku konieczne jest nałożenie topu. Świetnie czułam się nosząc go na dłoniach, pięknie wyglądał przy moich bladych dłoniach, za to opalenizna wydobędzie z niego to co najlepsze :)
Na zdjęciach: 1 warstwa Sally Hansen Nail Rehab X, 2 warstwy Paese nr 137, 1 warstwa Revlon Extra Life No Chip Top Coat nr 950.
Jak Wam się podoba? Skorzystałyście z oferty Lakierowych Boxów Paese?
niedziela, 27 kwietnia 2014
Yankee Candle - Runda 7 - Pink Sands
Hej!
Dzisiaj napiszę Wam kilka słów o kolejnym zapachu od Yankee Candle - Pink Sands.
Wg zapowiedzi Pink Sand to zapach ciepłego, słonecznego dnia na egzotycznej wyspie. Ma łączyć w sobie zapachy owoców, różowych kwiatów i nutkę wanilii. Brzmi pięknie, ale czy tak też pachnie?
Pierwsze co wyróżniło ten zapach spośród pozostałych jakie dotychczas paliłam, to jego długa trwałość, zapach unosił się w pomieszczeniu jeszcze długo po zgaszeniu. Sam zapach jest bardzo przyjemny, ciepły, otulający i słodki, ale nie jest nachalny ani zbyt ciężki. Faktycznie aromat jest owocowo - kwiatowy, obie te nuty są idealnie wyważone i dobrze ze sobą współgrają, tworząc piękny zapach, idealny na wiosnę. Wanilii tutaj nie czuję, ale wydaje mi się, że jest to plus, wg mnie sprawiłaby, że aromat straciłby lekkość i wiosenny charakter. Sam zapach kojarzy mi się z owocową galaretką :)
Pink Sands bardzo przypadł mi do gustu. Być może skuszę się na mały słoik tego zapachu.
A Wy lubicie połączenie woni kwiatowych z owocowymi? Co myślicie o Pink Sands?
Dzisiaj napiszę Wam kilka słów o kolejnym zapachu od Yankee Candle - Pink Sands.
Wg zapowiedzi Pink Sand to zapach ciepłego, słonecznego dnia na egzotycznej wyspie. Ma łączyć w sobie zapachy owoców, różowych kwiatów i nutkę wanilii. Brzmi pięknie, ale czy tak też pachnie?
Pierwsze co wyróżniło ten zapach spośród pozostałych jakie dotychczas paliłam, to jego długa trwałość, zapach unosił się w pomieszczeniu jeszcze długo po zgaszeniu. Sam zapach jest bardzo przyjemny, ciepły, otulający i słodki, ale nie jest nachalny ani zbyt ciężki. Faktycznie aromat jest owocowo - kwiatowy, obie te nuty są idealnie wyważone i dobrze ze sobą współgrają, tworząc piękny zapach, idealny na wiosnę. Wanilii tutaj nie czuję, ale wydaje mi się, że jest to plus, wg mnie sprawiłaby, że aromat straciłby lekkość i wiosenny charakter. Sam zapach kojarzy mi się z owocową galaretką :)
Pink Sands bardzo przypadł mi do gustu. Być może skuszę się na mały słoik tego zapachu.
A Wy lubicie połączenie woni kwiatowych z owocowymi? Co myślicie o Pink Sands?
Subskrybuj:
Posty (Atom)