piątek, 16 maja 2014

Regenerum - regeneracyjne serum do rzęs - efekty po 4 tygodniach stosowania

Hej!

Czas powrócić do blogowania :) Co prawda zajęło mi to kapkę dłużej niż planowałam, ale już jestem i tylko żałuję, że urlop już się skończył, ale cudownych wspomnień mam całą masę :) Teraz czas zaplanować kolejny wyjazd :D

Tak jak obiecałam Wam w ostatnim poście, dzisiaj pokażę efekty jakie przyniosły 4 tygodnie stosowania Regenerum - regeneracyjnego serum do rzęs, które składa się z dwóch preparatów - serum do stosowania na linię rzęs (4 ml), które nakładamy za pomocą pędzelka jaki używany jest w eyelinerach, oraz serum do stosowania na całej długości rzęs (7 ml), które nakładamy standardową szczoteczką do tuszu do rzęs. Jak zapewnia producent w składzie produktu znajdziemy: lipooligopeptydy, ekstrakt ze świetlika, kompleks matrykiny i prowitaminy B5 oraz żel z aloesu i witaminę E. Serum zalecane jest do stosowania na noc.


Zarówno pędzelek jak i szczoteczka są bardzo dobrze wykonane, włosie pędzelka jest miękkie i elastyczne, równomiernie nakłada preparat tuż przy linii rzęs. Szczoteczka jest średniej wielkości, bardzo mięciutka, nie kuje powieki, ładnie rozczesuje rzęsy, dzięki niej są one pokryte cienką warstwą produktu.


Systematyczność to nie jest moja najmocniejsza strona, jednak wizja pięknej firany rzęs spowodowała, że niezwykle sumiennie, codziennie wieczorem nakładałam preparat na rzęsy - najpierw u ich nasady, później na całej ich długości. Na szczęście produkt mnie nie uczulił, jednak czasami, kiedy nałożyłam go za dużo, odrobinę szczypały mnie oczy. Przez pierwsze dni nie zauważyłam żadnej zmiany w kondycji rzęs, wypadały tak samo jak przez rozpoczęciem kuracji, a ubytki w prawym oku nie stały się mniej widoczne. Dopiero po upływie 2 tygodni zauważyłam pewną poprawę, przede wszystkim zdecydowanie lepiej i łatwiej malowało mi się rzęsy, zaczęły się ładniej układać, stały się bardziej równe, a ubytki dużo mniej widoczne. Ustało również wypadanie rzęs, z dnia na dzień rzęs na płatku kosmetycznym było coraz mniej, po wspomnianych dwóch tygodniach zaledwie kilka razy zdarzyło się, że po demakijażu na płatku znalazłam rzęsę, jednak była to maksymalnie 1 lub 2, a nie jak dotychczas nawet 4 lub 5.

Ale czy przez te 4 tygodnie rzęsy stały się dłuższe i gęstsze? Ciężko mi to ocenić, chociaż mam wrażenie, że moich rzęs jest nieco więcej, są bardziej niesforne, jakby potargane, co z resztą możecie zobaczyć na poniższym porównaniu. Sam producent nie określa konkretnego terminu stosowania serum, w ulotce znajdziemy informację, iż może on być stosowany do momentu uzyskania pożądanego efektu, zatem efekty po miesiącu stosowania na pewno nie będą piorunujące jak w przypadku dużo droższych specyfików. Ponadto nie używałam Regenerum przez ostatnie 2 tygodnie, wyjazd i związane z nim zamieszanie sprawiło, że nie do końca była systematyczna tak jakbym sobie tego życzyła, jednak kondycja rzęs nie uległa pogorszeniu.

różnica w obu zdjęciach wynika z faktu, że robiłam je dwoma różnymi aparatami :)

Uważam, że 4 tygodnie to mimo wszystko zbyt krótki czas by ocenić potencjał Regenerum do rzęs, z drugiej strony na tyle wystarczający by stwierdzić, czy produkt jest warty wypróbowania. Regenerum na pewno mi pomogło, w żadnym stopniu nie zaszkodziło i uważam, że warto po nie sięgnąć zwłaszcza, że cena - 30 zł, nie jest zbyt wygórowana. Obecnie łączę Regenerum z L'bioticą - aktywnym serum do rzęs, które mogłam odebrać w Super-Pharm za punkty, jakie zebrałam na karcie LifeStyle :)

Używałyście Regenerum do rzęs? Co o nim sądzicie?

środa, 7 maja 2014

L'Oreal Color Rich Extraordinaire - nr 500 Molto Mauve, czyli zachwytom nie będzie końca

Cześć!

Dzisiaj będzie pieśń pochwalna na temat jednej z nowości jaką zaserwował nam jakiś czas temu L'Oreal, czyli produktu do ust, zwanego eliksirem, który łączy w sobie połysk i konsystencję błyszczyka z trwałością i głębokim kolorem szminki - L'Oreal Color Rich Extraordinaire.


Z produktami francuskiego koncernu miałam do czynienia już nie raz, jedne pokochałam, inne znienawidziłam, o innych po prostu zapomniałam, ale żaden, absolutnie żaden ich kosmetyk nie wzbudził we mnie takiego zachwytu jak rzeczony eliksir i śmiem zaryzykować stwierdzenie, że jest to jeden z najlepszych, jeżeli nie najlepszy produkt jaki znajdziecie w szafie L'Oreal.

Opakowanie eliksiru jest bardzo proste i eleganckie, chociaż bardziej kojarzy mi się z butelką lakieru do paznokci niż opakowaniem błyszczyka. Złota, plastikowa oprawka jest trwała, nie pęka i nie widać na niej śladów po naszych paluszkach. kolorowa wstawka na froncie imituje kolor produktu. Aplikator jest lekko wygięty, co ułatwia aplikację produktu na usta. Gąbeczka jest spora, miękka, puchata i taka jakby "rozczochrana", ale pomimo moich obaw, można precyzyjnie pomalować nią usta.

Konsystencja Color Rich Extraordinaire jest niesamowita, nie znajduje w swojej kosmetyczce drugiego takiego produktu - jest bardzo kremowa, miękka, jakby maślana, gładko sunie po ustach, pokrywając je taflą błyszczącego, jednolitego koloru, jednocześnie pozostawia uczucie jakbyśmy nałożyły na usta kosmetyk pielęgnujący, a nie kolorowy. Eliksir jest delikatnie klejący, ale wynika to z jego bogatej konsystencji. Mimo to nosi się go bardzo komfortowo, długo też pozostaje na ustach, jedzenie i picie pozbawia go jedynie lustrzanego blasku, pigment wciąż pozostaje na swoim miejscu.

Jak na razie posiadam kolor nr 500 Molto Mauve, czyli chłodny, zgaszony, brudny róż. Kolor jest bardzo uniwersalny i idealny do codziennego makijażu. Z resztą zobaczcie sami:




Jedynym minusem Color Rich Extraordinaire jest jego cena regularna, czyli 55 zł, dlatego jeżeli jesteście go ciekawi to szorujcie czym prędzej do Rossmanna, może uda się go upolować za połowę tej ceny. Ja na pewno będę chciała przygarnąć kolor 204 Tangerine Sonate, czyli piękny, soczysty pomarańcz :)

Jak Wam się podoba?

PS. Kochani kiedy Wy czytacie tę notkę ja już jestem poza granicami naszego kraju, urlopuję się, odpoczywam i spełniam marzenie :) Znikam z blogosfery na ok. tydzień, nie będzie mnie ani tutaj, ani niestety na Waszych blogach. Dzisiejsza notka opublikowała się automatycznie, więc na Wasze komentarze odpowiem po powrocie. Kiedy wrócę spodziewajcie się notki z efektami stosowania Regenerumm do rzęs, mam też zamiar wprowadzić serię ulubieńców z każdego miesiąca, sama lubię czytać takie posty, więc mam nadzieję, że uda mi się z tego zrobić regularną serię na blogu. A na pierwszy ogień pójdą ulubieńcy kwietnia :) Na czerwiec szykuję też dla Was pewną niespodziankę, ale o tym na razie cicho sza! Do zobaczenia Kochani w przyszłym tygodniu.

Pozdrawiam ciepło,
Ewa :)

poniedziałek, 5 maja 2014

Świeżo Malowane Poniedziałki - Sally Hansen Nail Rehab X - odżywka do bardzo zniszczonych paznokci (recenzja)

Cześć!

Czy tak pięknie i słonecznie nie mogło być w miniony długi weekend? Mam nadzieję, że mimo wszystko wypoczęliście i naładowaliście baterie :)

Ja, zamiast kolorowego lakieru, mam dla Was dzisiaj recenzję odżywki Sally Hanen Nail Nail Rehab X, którą stosuję od dłuższego czasu. Poza tym od dzisiaj w Rossmannie obowiązuje 49% obniżka na produkty do paznokci, więc pomyślałam, że być może skorzystacie z tej recenzji.


Sally Hansen Nail Rehab X przeznaczona jest do pielęgnacji bardzo zniszczonych paznokci. Jej zadaniem jest wzmocnienie i wyrównanie płytki paznokcia. Na zakup Nail Rehab X zdecydowałam się z uwagi na fakt, że jakiś czas temu moje paznokcie wyglądały jak obraz nędzy i rozpaczy, płytka była nierówna, zażółcona, a paznokcie łamały mi się na potęgę i chwałę. Ale czy odżywka faktycznie mi pomogła? O tym za chwilę. Najpierw kilka szczegółów technicznych.

Odżywka zamknięta jest w 10 ml, pękatej buteleczce i wyposażona została w krótki, elastyczny pędzelek, który jednak nie do końca wzbudził moją sympatię. Cena regularna preparatu to 37 zł, ja swój egzemplarz kupiłam za 25 zł, a na obecnej promocji w Rossmannie upolujecie go za niecałe 19 zł. Konsystencja odżywki jest dosyć gęsta, ale nie sprawia trudności przy nakładaniu, nie rozlewa się na skórki, szybko wysycha tworząc gładką, twardą powłokę, która zabezpiecza paznokcie przed uszkodzeniami. Odżywka ma kolor mlecznobrzoskwiniowy, można ją stosować samodzielnie lub jako bazę pod lakier kolorowy i właśnie w ten sposób ja jej używałam.


Po dwóch miesiącach używania zauważyłam znaczną poprawę stanu paznokci. Przede wszystkim płytka paznokcia jest gładsza i odzyskała różowy kolor, czuję również że paznokcie są odrobinę twardsze i przestały się łamać. Co ciekawe zauważyłam, że paznokcie szybciej rosną, chociaż nigdy nie miałam z tym problemu, ale teraz po prostu rosną jak szalone. Jedyny niepokojący objaw to rozdwajanie się paznokci, chociaż już przy stosowaniu Nail Tek'a zauważyłam, że moje paznokcie początkowo mocno się rozdwajały, ale po upływie 2-3 miesięcy przestały, a paznokcie były mocne i zdrowe. Podejrzewam, że tak samo będzie tym razem, moje paznokcie po prostu tak reagują na odżywki.

Ale Nail Rehab X posiada również pewną zaletę, która sprawia, że tak bardzo ją lubię, otóż fenomenalnie przedłuża trwałość lakierów kolorowych. O ile Nail Tek drastycznie skracał żywotność mani, o tyle Sally Hansen naprawdę sprawia, że lakiery kolorowe są nie do zdarcia. Odkąd jej używam mani trzyma się na moich paznokciach bite 6 dni, ale ostatnio pobiłam wszelkie rekordy ponieważ Essie Bahama Mama zmyłam dopiero po 8 dniach, a pierwszy odprysk pojawił się dopiero 7 dnia! Absolutny hit!

Uważam, że odzywka Nail Rehab X warta jest wypróbowania, zwłaszcza teraz kiedy można ją kupić po tak korzystnej cenie. Ja na pewno będę używała jej jeszcze długo :)

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Świeżo Malowane Poniedziałki - Paese nr 137 (Mechaniczna Pomarańcza)

Łasa na wszelkiego rodzaju okazje i promocje, dzięki którym mogę wzbogacić swoją kolekcję lakierów o kolejne sztuki, z ogromną przyjemnością skomponowałam aż dwa Lakierowe Boxy Paese :) Ponieważ mam dostęp do marki stacjonarnie, wyboru dokonałam na firmowym stoisku Paese i muszę Wam powiedzieć, że to była prawdziwa przyjemność.

Dzisiaj mam dla Was pierwszy z lakierów jakie wybrałam, czyli nr 137, który roboczo nazwałam Mechaniczną Pomarańczą z uwagi na jego wręcz neonowy, energetyczny kolor. Nie jest to jednak czysta pomarańcza, ma w sobie odrobinę czerwieni, a nawet różu i w zależności od światła przyjmuje mniej lub bardziej soczysty odcień.


Formuła lakieru jest przyjemna, kremowa, nie za gęsta, chociaż sprawiła mi nieco problemów, ale tyko dlatego, że nie przepadam za wąskimi pędzelkami, po prostu się z nimi nie lubię :) Lakier kryje po dwóch cienkich warstwach, wysycha szybko, nie bąbelkuje, daje nieco satynowe wykończenie, dla nadania mu ładnego połysku konieczne jest nałożenie topu. Świetnie czułam się nosząc go na dłoniach, pięknie wyglądał przy moich bladych dłoniach, za to opalenizna wydobędzie z niego to co najlepsze :)

Na zdjęciach: 1 warstwa Sally Hansen Nail Rehab X, 2 warstwy Paese nr 137, 1 warstwa Revlon Extra Life No Chip Top Coat nr 950.





Jak Wam się podoba? Skorzystałyście z oferty Lakierowych Boxów Paese?

niedziela, 27 kwietnia 2014

Yankee Candle - Runda 7 - Pink Sands

Hej!

Dzisiaj napiszę Wam kilka słów o kolejnym zapachu od Yankee Candle - Pink Sands.


Wg zapowiedzi Pink Sand to zapach ciepłego, słonecznego dnia na egzotycznej wyspie. Ma łączyć w sobie zapachy owoców, różowych kwiatów i nutkę wanilii. Brzmi pięknie, ale czy tak też pachnie?

Pierwsze co wyróżniło ten zapach spośród pozostałych jakie dotychczas paliłam, to jego długa trwałość, zapach unosił się w pomieszczeniu jeszcze długo po zgaszeniu. Sam zapach jest bardzo przyjemny, ciepły, otulający i słodki, ale nie jest nachalny ani zbyt ciężki. Faktycznie aromat jest owocowo - kwiatowy, obie te nuty są idealnie wyważone i dobrze ze sobą współgrają, tworząc piękny zapach, idealny na wiosnę. Wanilii tutaj nie czuję, ale wydaje mi się, że jest to plus, wg mnie sprawiłaby, że aromat straciłby lekkość i wiosenny charakter. Sam zapach kojarzy mi się z owocową galaretką :)

Pink Sands bardzo przypadł mi do gustu. Być może skuszę się na mały słoik tego zapachu.

A Wy lubicie połączenie woni kwiatowych z owocowymi? Co myślicie o Pink Sands?

czwartek, 24 kwietnia 2014

Sleek Garden of Eden - swatche + recenzja

Na blogach króluje najnowsza propozycja marki Sleek, czyli paletka Del Mar vol. 1, która bardzo, ale to naprawdę bardzo mi się podoba, ale staram się zachować zdrowy rozsądek i nie wzbogacać o nią mojej kolekcji, ponieważ mimo niezaprzeczalnego uroku byłaby używana raczej od święta. Dlatego dzisiaj postanowiłam skupić się na wiosennej propozycji Sleek'a, czyli palecie Garden of Eden.


Garden of Eden na zdjęciach promocyjnych co najwyżej mnie zainteresowała, ale już wzbudziła moje wręcz niepohamowane pożądanie od pierwszych swatchy, które zobaczyłam w sieci. Uwielbiam brązy, ale tych mam aż nadto, więc to co najbardziej przykuło moją uwagę to zawarty w palecie zestaw zieleni - od cytrynowych, wręcz jadowitych, do trawiastych, głębokich odcieni, plus cały wachlarz wykończeń - maty, satyny, metaliki.


12 cieni (1,1 g) zamknięto w klasycznej, solidnej paletce z lusterkiem i aplikatorem, o jego przydatności wypowiadać się nie będę :) Jak już wspomniałam paleta to mieszanka brązów i zieleni, jednak znajdziemy tu również odcienie beżu złamane różem i fioletem, które równie fantastyczne co brązy, komponują się z zieleniami.

Najsłabiej wg mnie wypadają jasne maty, są suche i słabo napigmentowane, za to te ciemne dają naprawdę intensywny kolor i świetnie się z nimi pracuje, chociaż mają tendencję do osypywania się. Zachwycają za to perły i satyny, wciąż zachwyca mnie ich miękka, jakby wilgotna konsystencja i fenomenalna pigmentacja, nałożone na powieki dają naprawdę intensywnie lśniące wykończenie, które pięknie rozświetla i otwiera oko, jednak wg mnie nie jest ono tandetne. Odcienie są tak skomponowane, że uzyskamy dzięki nim zarówno delikatny, dzienny efekt jak i bardziej intensywny, wieczorowy makijaż. Cienie świetnie się blendują, nie osypują, jedynie zdarza się to czasem matom i są bardzo trwałe, nałożone rano trzymają się aż do demakijażu, chociaż tutaj zaznaczam, że zawsze, ale to zawsze nakładam pod cienie bazę, więc o ich trwałości bez bazy się nie wypowiem.

Swatche:





Kwestię makijaży zostawiam tym co robią to perfekcyjnie i jeszcze potrafią to pięknie ukazać na zdjęciach, moje ulubione makijaże tą paletą wykonała Kleopatre (klik) i Maxineczka (klik).

Pierwsze spotkanie ze Sleek'iem, czyli paletka Vintage Romance, było bardzo udane, to jedna z moich ulubionych palet, po którą sięgam bardzo często. Garden of Eden utwierdziła mnie w przekonaniu, że w przypadku Sleek'a za stosunkowo niewielką cenę (ok. 38 zł) otrzymujemy produkt świetnej jakości i z niecierpliwością czekam na kolejne propozycje marki. Garden of Eden to mój kolejny ulubieniec :)

A teraz ciekawostka, Sleek jest już dostępny stacjonarnie w jednej z krakowskich drogerii, mam nadzieję, że już niedługo doczekamy się kolejnych miejsc z szafami Sleek'a  w Polsce :) Dla mnie byłoby to spełnienie kosmetycznych marzeń!

Jak Wam się podoba Garden of Eden?

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Świeżo Malowane Poniedziałki - Gradient po raz drugi (IsaDora nr 729 Marzipan + nr 712 Ocean Drive + nr 711 Miami Blue + Bell French Manicure nr 010)

Witam Was ciepło w Lany Poniedziałek :) Póki co jestem suchutka i raczej to się nie zmieni do końca dnia, ale miłośnikom tradycji życzę solidnego lania :)


Dzisiaj, zgodnie z obietnicą, mam dla Was kolejny gradient, tym razem trzykolorowy wykonany lakierami IsaDory - limonkową zielenią nr 729 o nazwie Marzipan, miętą idealną, czyli nr 712 Ocean Drive, oraz cudownym błękitem nr 711 Miami Blue. Całość przykryłam bezbarwnym lakierem z delikatnymi, srebrnymi drobinkami - Bell French Manicure z numerem 010. To mój drugi gradient i jestem z niego bardzo zadowolona :)

Zostawiam Was ze zdjęciami:
(1 warstwa Sally Hansen Nail Rehab X, 1 warstwa IsaDora nr 729 Marzipan, gradient wykonany metodą gąbeczkową, 1 warstwa Bell French Manicure nr 010, 1 warstwa Sally Hansen Insta-Dry, z którym muszę się rozstać bo zgęstniał i niestety bąbluje, co widać na zdjęciach)




I jak Wam się podoba?

sobota, 19 kwietnia 2014

Wesołych Świąt!

Jajka nafaszerowane, sałatka przygotowana, okna wymyte, mieszkanie wręcz lśni czystością, więc plan na dzisiaj został wykonany w stu procentach :)


Nie mogłam też zapomnieć o Was, o moich Kochanych Czytelnikach :) Chciałabym Wam złożyć najserdeczniejsze życzenia Wesołych Świąt, pełnych radości, rodzinnej atmosfery i uśmiechu i żeby ten czas był dla Was chwilą odpoczynku i relaksu :) 

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Świeżo Malowane Poniedziałki - Gradient po raz pierwszy (Essie Go Ginza + IsaDora nr 712 Ocean Drive + Inglot nr 207 )

Kochani,

nadeszła wiekopomna chwila :) W końcu, po wielu próbach udało mi się wyczarować na paznokciach różowo - miętowy gradient! Jestem z siebie niezmiernie dumna :) Do jego stworzenia wykorzystałam dwa lakiery, które już miały już swoje 5  minut na blogu: Essie Go Ginza i IsaDora nr 712 Ocean Drive. Dodatkowo okrasiłam je złotym brokatem nr 207 od Inglota, pomyślałam, a co mi tam, niech się błyszczy, niech będzie na bogato! Jak szaleć to szaleć :)


Gradient wykonałam metodą gąbeczkową, wykorzystując trójkątne gąbki do makijażu, wg mnie mają gładszą fakturę, dzięki czemu do wyrównania powierzchni lakieru wystarczy tylko jedna warstwa topu.

Całość prezentuje się tak:



W roli modelki wystąpiła moja Mama, a za tydzień pokażę Wam gradient jaki zmalowałam na własnych paznokciach :)

Uważam, że jak na debiut spisałam się całkiem nieźle. A jak Wam się podoba?

sobota, 12 kwietnia 2014

Orange Power! - Revlon Super Lustrous Lipstick nr 828 - Carnival Spirit (kolekcja Rio Rush na wiosnę/lato 2014)

Pomarańcz na utach to absolutny hit w tegorocznych trendach w makijażu na wiosnę i lato, i bardzo się cieszę z tego powodu, ponieważ lubię mieć pomalowane usta tym energetycznym i radosnym odcieniem i to niezależnie od tego co dyktują nam firmy kosmetyczne. Dzięki temu, że pomarańcz w tym sezonie jest zdecydowanie hot, w drogeriach możemy przebierać w sporej ilości błyszczyków i szminek właśnie w tym kolorze.


Gucci Westman, światowej sławy makijażystka i dyrektor artystyczna Revlon w najnowszej kolekcji marki - Rio Rush, proponuje odważne połączenie żółci, fioletu i złota na powiekach i paznokciach z intensywną fuksją i pomarańczą na ustach. Własnie na tę kolekcję trafiłam przy okazji niedawnej wizyty w Rossmannie i od razu w oko wpadły mi szminki Super Lustrous, które w sztucznym świetle wręcz porażały swoimi neonowymi kolorami. Na pierwszy rzut oka kolory wydały się absolutnie nie do noszenia, jednak kiedy wypróbowałam je na dłoni okazało się, że nie są kremowe i kryjące tylko mają półtransparentne, błyszczące wykończenie. Bez wahania sięgnęłam po szminkę opatrzoną numerem 828 - Carnival Spirit, czyli soczysty i energetyczny pomarańcz.


Szminka (3,7 g) została zamknięta w klasycznej, czarnej, solidnej oprawce, sztyft wysuwa się gładko, a skuwka zamyka się na klik, więc nie powinna otworzyć się w czasie podróży w naszej torebce.

Konsystencja szminki jest bardzo kremowa, sztyft gadko sunie po ustach, zostawiając na nich półprzezroczystą, błyszczącą warstwę mimo wszystko dość intensywnego koloru, który jednak nie razi po oczach, ale wciąż pozostaje wyraźny i nadaje naszemu makijażowi letniego, lekkiego charakteru. Nosi się bardzo komfortowo, jest lekka, a dzięki swojej maślanej konsystencji delikatnie nawilża. Trwałość rzecz względna, ale na moich ustach bez jedzenia i picia przetrwała 3 godziny, niestety w starciu z posiłkiem poległa z kretesem.



Szminkę możecie dostać w Rossmannie w cenie 29,99, nie wiem jak sprawa wygląda w Hebe i Douglasie, ale podejrzewam, że tam również ją znajdziecie. Ogromnie przypadła mi do gustu  i na pewno będę jej często używać dopóki aura za oknem nie zmusi mnie do sięgnięcia po bardziej stonowane kolory. Polecam ją również tym z Was, które chciałyby wypróbować pomarańcz na ustach, ale boją się zbyt mocnego efektu, Carnival Spirit dzięki swojemu wykończeniu to świetny odcień na początek przygody z tym kolorem.

Jak Wam się podoba? Lubicie pomarańcz na ustach?

czwartek, 10 kwietnia 2014

Nadeszła naturalna rewolucja

Hej!

Mimo, że jestem osobą dosyć impulsywną, działającą często pod wpływem emocji i mało odporną na wszechobecne pokusy, to czasami do pewnych kwestii muszę się przekonać, poczytać o nich, popróbować i przekonać się o ich dobroczynnych skutkach na własnej skórze (dosłownie i  w przenośni). Nie inaczej było z podejściem do naturalnych kosmetyków, początkowo uznałam je za tymczasową modę i próbę wyciągnięcia kasy, bo w końcu naturalne specyfiki do najtańszych nie należą. Długo kręciłam nosem i z uporem godnym przysłowiowego osła omijałam drogeryjne półki uginające się pod butelkami i słoikami kryjącymi w sobie drogocenne specyfiki. Ale i ja się w końcu ugięłam, a zaczęło się jak zwykle niewinnie ;)

źródło

Niewiele ponad rok temu, przy okazji drobnych zakupów w Sephorze, dostałam próbki balsamów do rąk Pat&Rub. Nie szalałam specjalnie z radości, ponieważ za Panią K. ,firmującą markę swym nazwiskiem, mówiąc delikatnie nie przepadam, ale co tam, spróbowałam. Próbek starczyło na 4 użycia i okazały się one na tyle zachęcające, że nie zastanawiając się zbytnio nad tym co czynię zakupiłam pełnowymiarowe opakowanie balsamu rewitalizującego :) Zachwytom do tej pory nie ma końca i póki co jest to produkt, który na stałe wszedł do mojej pielęgnacji, próbuję różnych wariacji zapachowych, ale na razie króluje wersja otulająca :) A więc pierwszy plus dla kosmetyków naturalnych. ---> recenzja.

Później przyszedł czas na spotkanie z Biochemią Urody, a dokładnie z Pudrem Bambusowym, zwanym przeze mnie pieszczotliwie "bambuskiem". Ok, nie jest to produkt pielęgnacyjny, ale miał swój ogromny wkład w moje podejście do naturalnych specyfików. Wcześniej nie lubiłam się z pudrami, zapychały mnie i miałam wrażenie, że kiedy je nakładam wyglądam tak, jakbym na twarzy miała kilo zaprawy murarskiej. Niezaprzeczalnym plusem bambuska jest jego niekomedogenność, lekkość i bardzo naturalne wykończenie. Istny ideał, z którym nie rozstaję się po dziś dzień i biorąc po uwagę jego pojemność i wydajność, nie zużyję go do końca swojego życia :) Kolejny plus! ---> recenzja.

I w końcu przyszedł czas na kosmetyk, który zupełnie odmienił moje podejście do kosmetyków naturalnych - maseczka Catastrophe Cosmetic z Lush'a. Prawdziwe objawianie, które swoim działaniem wprawiło mnie w osłupienie. W tempie ekspresowym oczyściła moją twarz ze wszystkiego co tylko mogła, przywracając jej zdrowy koloryt, redukując błyszczenie do minimum. Do tej pory noszę po niej żałobę i jeśli uda mi się gdzieś za granicą dorwać salon Lush'a przywiozę cały zapas tej maseczki i ją zamrożę :) W końcu tytuł ulubieńca roku, do czegoś zobowiązuje. To nie był kolejny plus, to było sto plusów :D ---> recenzja.

Ostatecznie do zrewolucjonizowania mojej codziennej pielęgnacji przyczyniły się oleje: arganowy i kokosowy, które uratowały moje włosy, zniszczone przez źle nałożoną farbę (u fryzjera!), przywracając im blask, miękkość i sprężystość. 

Więcej nie trzeba mnie było przekonywać. Postanowiłam dokonać małej rewolucji i stopniowo przeszłam na pielęgnację kosmetykami naturalnymi. Obecnie poza żelami pod prysznic, smarowidłami do ciała (jak mi wyrośnie rybia łuska, albo chitynowy pancerz to zakryję się ubraniem :P) i kolorówką, staram się używać naturalnych mazideł. I widzę znaczną poprawę kondycji mojej cery i skóry dłoni, które są bardziej odżywione, mniej skłonne do podrażnień i zaczerwienień, na twarzy bardzo rzadko pojawiają mi się przykre niespodzianki. O włosach nie wspomnę, w ciągu zaledwie dwóch miesięcy doprowadziłam je do stanu, w którym były przed feralnym farbowanie, co nie udało mi się przez pół roku używania drogeryjnych i aptecznych specyfików. Przekonałam się również, że tego typu kosmetyki wcale nie muszą rujnować portfela, wystarczy pogrzebać w internecie by znaleźć sklepy oferujące same dobroci z natury, za naprawdę przyzwoite pieniądze. Nie mam jednak obsesji, że wszystko, czego używam musi być w 100% naturalne, staram się zwracać szczególną uwagę na składy i wybierać te najbardziej wartościowe produkty :)

Teraz używam wymienionych poniżej kosmetyków:
Włosy:
- kosmetyczny olej arganowy z Pachnącej Krainy (klik),
- olej kokosowy z Pachnącej Krainy (niestety widzę, że nie jest już dostępny),
- szampon do włosów z olejem arganowym z Pachnącej Krainy (klik),
- szampon z olejem arganowym, wyciągiem z 12 ziół i keratyną Eco Receptura ze Starej Mydlarni (klik).

Twarz:
- lekki krem arganowy na dzień z Pachnącej Krainy (klik),
- krem na noc z olejem kokosowym, arganowym i migdałowym z Pachnącej Krainy (klik),
- kokosowe masełko do ust Organique Lip Balm (klik),
- puder bambusowy z Biochemii Urody (klik).

Dłonie:
- Otulający balsam do rąk od Pat&Rub (klik).

Notka powstała spontanicznie, a że jestem poza domem nie mogłam zrobić zdjęć produktów, dlatego Wam je podlinkowałam :) 

A Wy jakie macie stosunek do naturalnej pielęgnacji? O którym z wymienionych produktów chciałybyście przeczytać? A może macie swoich naturalnych ulubieńców?

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Świeżo Malowane Poniedziałki - Models Own HyperGel - Cornflower Gleam

Hej!

Nie wiem jak u Was, ale u mnie dzisiaj ciężko było dostrzec choć maleńki skrawek nieba, które od rana zasnute było ciężkimi, szarymi chmurzyskami. Ale to nic, bo mam dla Was dzisiaj kawałek nieba na pazurkach, czyli kolejny lakier Models Own z kolekcji HyperGel w kol. Cornwlower Gleam.


Co prawda kolor chabrowy kojarzy mi się z bardziej nasyconym odcieniem niebieskiego, ale nie będę czepiała się szczegółów, ponieważ Cornflower Gleam to przepiękny, chłodny odcień błękitu, który skradł moje serce od pierwszego swatch'a jaki zobaczyłam w sieci. I mimo, że nie czuję się najlepiej z niebieskościami na swoich dłoniach, tak Models Own nosił mi się znakomicie i zbierał mnóstwo komplementów zarówna za odcień jak i za połysk.

Użytkowo Cornflower Gleam jest podobny do swojej fioletowej siostry Lilac Sheen, trzeba się przyłożyć aby lakier na paznokciu wyglądał nieskazitelnie. W tym przypadku również należy położyć dwie cienkie warstwy lub jedną grubszą, aby kolor na paznokciach był jednolity. Wysycha dosyć szybko na szklisty połysk i nie bąbelkuje, chociaż na środkowym palcu dorobiłam się jednego, całkiem widocznego bąbla :)

Lakiery Models Own z kolekcji HyperGel (i nie tylko) dostaniecie na www.maani.pl.

To teraz czas na zdjęcia (światło dzienne):
(na zdjęciach: 1 warstwa Sally Hansen Nail Rehab X, 2 warstwy Models Own HyperGel w kol. Cornflower Gleam)





Jak Wam się podoba błękitna odsłona Modelki?

sobota, 5 kwietnia 2014

Yankee Candle - Runda 6 - Waikiki Melon

Cześć!

Ponieważ ostatnio zrobiłam niezły zapas nowości od YC postanowiłam zmierzyć się z zapachami, które kupione dawno temu wciąż czekały na swoją kolej. A że za oknem piękne słońce, sięgnęłam po Waikiki Melon, czyli egzotyczne połączenie melona z nutą pomarańczy.


Waikiki Melon to bardzo delikatny i świeży zapach. Rozpala się dosyć wolno, ale aromat jest bardzo przyjemny, owocowy, nieprzytłaczający, dość długo utrzymuje się w powietrzu. Czuję w nim więcej cytrusów niż melona, jednak to ta subtelna melonowa nuta nadaje zapachowi subtelności i świeżości. Ma w sobie coś orzeźwiającego, dzięki czemu będzie idealny na lato :)

Mimo, że jak już wspominałam jestem miłośniczką wszelkich jadalnych zapachów, to póki co YC zachwyca mnie swoimi owocowymi kompozycjami - Waikiki Melon to kolejny zapach, do którego niewątpliwie wrócę w przyszłości :)

A Wy? Preferujecie smakowite aromaty czy wybieracie jednak te lekkie i owocowe? Co myślicie o Waikiki Melon?

Pozdrawiam,
Ewa :)

poniedziałek, 31 marca 2014

Świeżo Malowane Poniedziałki - Essie Peach Daiquiri

Hej!

Taką wiosnę to ja rozumiem, miniony weekend był piękny, ciepły i słoneczny. Wczoraj spotkałam się z koleżanką i siedziałyśmy sobie na słoneczku popijając pyszności i łapiąc pierwsze, prawdziwie wiosenne promyki słońca. To było super przyjemne popołudnie, Ola dziękuję :*

Dzisiaj mam dla Was cudowny lakier od Essie, który zachwycił mnie nie tylko kolorem, ale również wykończeniem, aplikacją i trwałością. Oto Peach Daiqiuri.


Peach Daiquiri to prawdziwy kameleon, w butelce intensywnie różowy, dopiero na paznokciach pokazuje swoją nieoczywistą naturę. W zależności od światła bywa brzoskwiniowy, czasami staje się koralowy by za chwilę pokazać swoje soczyście różowe oblicze, zdarza się też, że złapie odrobinę czerwonych tonów i przybiera odcień arbuza. Ale to nie wszystko, ma żelowe wykończenie i szkliście się błyszczy, co tylko podkreśla jego urodę. Nakłada się wyśmienicie, mimo, że konsystencja jest dosyć wodnista, ale pędzelek trzyma lakier w ryzach i dzięki temu dwie cienkie warstwy wystarczą do pokrycia paznokci piękną, błyszczącą taflą koloru. Lakier wysycha szybko, nie bąbelkuje. Na moich paznokciach wytrzymał 6 dni, co wprawiło mnie w niemałe zdziwienie :) Peach Daiquiri to, bez dwóch zdań, mój ukochany Essiak!

To teraz czas na zdjęcia, które po raz pierwszy od bardzo dawna, zrobiłam w świetle dziennym :)
(na zjdęciach: 1 warstwa Sally Hansen Nail Rehab X, 2 warstwy Essie Peach Daiquiri, na palcu serdecznym dodatkowo top Essence Special Effect! Topper w kol. 08 night in vegas - wycofany ze sprzedaży, zmatowiony topem Inglot nr 16)






Jak Wam się podoba?
Jak spędziliście weekend, cieszyliście się piękną pogodą?

Pozdrawiam,
Ewa :)

piątek, 28 marca 2014

Yankee Candle - runda 5 - Strawberry Buttercream i Fruit Fusion

Hej!

Mimo sporych zapasów, dawno nie pisałam o Yankee Candle, ale niestety Vanilla Cupcake nieco ostudziła mój zapach do palenia świec. Niemniej jednak po długiej przerwie postanowiłam zanurzyć się w kolejnej pachnącej przygodzie i sięgnęłam najpierw po Strawberry Buttercream i Fruit Fusion. Jak myślicie, rozczarowanie czy kolejna miłość? Zapraszam do lektury :)

Strawberry Buttercream


Jest to ciekawe połączenie soczystych truskawek z delikatną, słodką, nieco maślaną bitą śmietaną. Połączenie tak apetyczne, że już na samą myśl o tym zapachu zrobiłam się głodna. Zapach nie jest przytłaczający, ale nie jest też z kategorii tych delikatnych. Początkowo kwaśna i słodka nuta idealnie się równoważą, zapach jest ciepły, przyjemnie otulający. Później przed szereg nieco wybiega bita śmietana, zapach staje się bardziej delikatny, ale truskawka nie daje za wygraną i to ona ostatecznie dominuje. Strawberry Buttercream jest bardzo przyjemny jednak truskawka jest trochę za kwaśna i zapach staje się przez to cierpki, co nie do końca mi odpowiada. Raczej do niego nie wrócę, ale tym z Was, które nie przepadają za typowymi słodziakami, powinien przypaść do gustu.

Fruit Fusion


Jako miłośniczka jadalnych zapachów typu czekolada, wanilia czy karmel postanowiłam dla odmiany spróbować czegoś typowo owocowego z asortymentu YC. Co prawda miałam już "na tapecie" Vanilla Lime, które mnie po prostu urzekło, ale wciąż to nie był klasyczny owoc, dlatego też z ogromną ciekawością sięgnęłam po Fruit Fusion czyli połączenie truskawki, limonki i pomarańczy. Jak dla mnie bomba! Zapach jest leciutki, świeży, orzeźwiający, soczyty i owocowo, wspaniale sprawdzi się w okresie wiosenno-letnim. To prawdziwy, owocowy koktajl, najprawdziwsza bomba witaminowa zamknięta w małym samplerze, istne cudo! Panie i Panowie oto kolejny ulubieniec od YC:)

Wczoraj znów napadłam na Świat Zapachów i zaopatrzyłam się w samplery z nowej kolekcji Q2 na 2014. W jej skład wchodzą następujące zapachy: Orange Splash (niestety nie było samplera), Sweet Apple, Black Plum Blossom, oraz dwa zapachy limitowane: Margarita Time i Citrus Tango. Po obwąchaniu na razie zapakowanych samplerów czuję się jak w niebie :)

Miałyście, któryś z pokazanych przeze mnie zapachów? Co myślicie o kolekcji Q2 na ten rok?

Pozdrawiam,
Ewa :)

środa, 26 marca 2014

Uchylając rąbka tajemnicy... cz. I

Cześć!

Jakiś czas temu, a dokładnie 4 miesiące temu, opublikowałam post, w którym zaproponowałam zadawanie pytań, które pozwolą Wam mnie bliżej poznać :) Padło ich kilka (a dokładnie 4) i dzisiaj postanowiłam na nie odpowiedzieć :) Dosyć odważnie dzisiejszy post oznaczyłam jako część pierwszą, ale pomyślałam, że może jednak chcecie dowiedzieć się o mnie czegoś więcej, jeśli tak - zostawiajcie swoje pytania pod tym postem, a za jakiś czas powstanie część II, jeśli nie - część pierwsza będzie jednocześnie ostatnią :)

To zaczynamy od Aswertyny, która zadała mi takie oto pytanie:
Najmilsze wspomnienie z dzieciństwa?

Hmm, wbrew pozorom to było trudne pytanie, ponieważ nie mam jednego, konkretnego wspomnienia. Moje wspomnienie dzieciństwa to mieszanka zdarzeń, zapachów, smaków, dźwięków, pojedynczych obrazów. Kiedy myślę o dzieciństwie widzę wnętrze sali kinowej kina Ochota i kina Skarpa (które już niestety nie istnieją), gdzie z zapartym tchem oglądałam bajki Disneya i Jurassic Park, widzę cukiernię koło mojego bloku, widzę moją szkołę, widzę kolonie w Dźwirzynie, na które tak bardzo lubiłam jeździć, że spędziłam na nich wakacje 6 lat pod rząd, widzę psy dawnej sąsiadki: dwa wilczury Lorda i Azę, widzę ukochaną przytulankę Pupusię - różowego króliczka z tęczowymi (!!) uszkami, widzę Pewex przy Dworcu Centralnym, widzę ukochane bajki Disneya - Małą Syrenkę, Piękną i Bestię, Królewnę Śnieżkę i bajki Hanna - Barbery odtwarzane z kaset video stale i wciąż. Kiedy myślę o dzieciństwie czuję zapach pasty do podłogi, pomarańczy, czekolady, morza, lasu, trawy, rozgrzanego słońcem piasku, świeżej farby drukarskiej. Do tej pory pamiętam zapach czekoladowej szminki ochronnej z Avonu, która pachniała cudownie słodko i do tej pory nie udało mi się znaleźć w żadnym kosmetyku tak pięknej woni czekolady. Czasem bliżej niezidentyfikowany zapach potrafi przywołać konkretne wspomnienia. Podobnie jak piosenki, na codzień nie potrafiłabym ich zanucić, ale usłyszane w radio potrafią przywołać wspomnienie jak np. w wakacje, w domu układałam puzzle z Królem Lwem :) Do tej pory pamiętam smak lodów z automatu i gofrów z cukierni Iglo na Nowym Świecie, chałwy ze świątecznych paczek od rodziców z pracy, lodów pistacjowych z cukierni spod bloku i paluszków z ciasta francuskiego z serem i papryką z tej samej cukierni. Teraz nic już tak nie smakuje, nie potrafię odnaleźć tych smaków. Szkoda...  To były piękne czasy :)


Kolejne pytanie, tym razem od Margotki:
Jakie komentarze pod Twoim postem doprowadzają Cię do białej gorączki? Takiej, że masz ochotę zjeść myszkę i klawiaturę ze złości?

Oj, jest kilka kategorii komentarzy, które doprowadzają mnie do białej gorączki i gdy je widzę to dostaję piany na ustach, gryzę myszkę i rzucam klawiaturą. Najbardziej wkurzające są te świadczące o tym, że ktoś ewidentnie nie przeczytał postu. Ja rozumiem, że komentarz jest formą zaznaczenia swojej obecności na czyimś blogu i stanowi zachętę do odwiedzenia bloga autora nieszczęsnego komentarza, ale do jasnej cholery jak widzę komentarz typu: fajny ten Essie, podczas gdy piszę o OPI, to na pierdyliard procent nie odwiedzę takiego bloga. 
Kolejne irytujące wpisy dotyczą obserwacji, szczególnie te typu: bardzo podoba mi się Twój blog, będę zaglądać, ale zaobserwuj mój blog, to ja już wiem, że tego bloga nie zaobserwuję, a skoro tak się komuś podoba to niech zostanie ze mną bez specjalnych wymogów. 
Tak, te dwa rodzaje komentarzy mnie dobijają, ale mam kochanych Czytelników i rzadko zdarzają mi się takie kwiatki :)


Czas na pytanie Soemi87:
Mój najlepszy umilacz jesiennego/zimowego wieczoru to?

W tym względzie nie jestem bardzo wymagająca ani oryginalna, wystrzczą dobra książka/film/muzyka, cieplutki koc, kubek kakao i jestem w niebie :) Niestety rzadko mogę sobie pozwolić na takie leniuchowanie. 


I ostatnie pytanie, pytanie Cathy:
Skąd wziął się pomysł na nazwę (adres) Twojego bloga?

Kiedy postanowiłam, że zacznę prowadzić bloga o kosmetykach, wiedziałam, że nazwa będzie musiała być kolorowa z racji tego, że niewątpliwie skupię się na kolorówce (i tak też się stało). Nie wiem czemu, ale nie chciałam polskiego adresu bloga. Na początku rozważałam francuską nazwę/adres, ale zanim zdecydowałam się na język wykluł się w mojej głowie pomysł o bańce mydlanej, ale sama w sobie nie była kolorowa, a co jest najbardziej kolorowe? Tęcza! I tak powstało Rainbow Soap Bubble, wg mnie po prostu brzmiało to razem dobrze :) Początkowo posługiwałam się tą nazwą, aż do momentu kiedy w jakimś komentarzu pieszczotliwie określiłam swój blog Tęczową Bańką i to było to! To sformułowanie tak przypadło mi do gustu, że ostatecznie blog z Rainbow Soap Bubble zmienił nazwę na Tęczową Banieczkę i bardzo, ale to bardzo tę nazwę lubię :D


To na tyle, jeśli chodzi o mój ekshibicjonizm :)

Pozdrawiam ciepło,
Ewa :*